Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- W takim razie bez noża? - namawiał pokonany przeze mnie Rosjanin.
- To już bardziej, ale…
Grubasek spojrzał niepewnie na niedźwiedziowatego pułkownika.
- Niech pan to zrobi, Aleksandrze Dymitrowiczu - skinął tamten. - Bez noża. To częściowo wyrówna szanse.
Korpulentny mężczyzna o pucołowatych policzkach wyszedł na środek sali. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat.
- Naprawdę mam z nim…? - spytałem niepewnie.
- Naprawdę - odparł pułkownik.
Wzruszyłem ramionami i zaatakowałem. Obrona przed nożem bez broni to mit. Może się udać tylko w wypadku, jeśli nożownik jest absolutnym nowicjuszem i zaatakuje eksperta. Ja nie byłem nowicjuszem. W ostatniej chwili przerzuciłem nóż do drugiej ręki, uderzyłem podstępnym pchnięciem w pachwinę. Gdybym trafił, spowodowałoby to przecięcie tętnicy udowej i śmierć z wykrwawienia. Oczywiście w realnym starciu.
Ocknąłem się w kącie pomieszczenia. Mój nóż leżał kilka metrów dalej, ręka, którą zadałem cios, zdrętwiała mi po łokieć. Przez dobrą chwilę musiałem sobie przypominać, gdzie się znajduję. Grubasek naciskał jakiś punkt na mojej skroni…
- To minie - zapewnił. - Zaraz poczujesz się lepiej…
Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem, nawet nie zauważyłem, co się stało.
- Jak pan to…
- Zaraz puścimy film - powiedział, pomagając mi wstać.
Z napięciem wpatrywałem się w ekran. Mój atak był perfekcyjny i idealnie skoordynowany, nie popełniłem żadnego błędu. Przerzucając nóż z ręki do ręki, nie opuściłem wzroku w dół, patrzyłem w oczy przeciwnika. Kiedy atrapa znajdowała się dosłownie o milimetry od wydatnego brzucha mojego adwersarza, ramię grubaska drgnęło, odrzucając w bok ostrze, rozluźnione palce drugiej dłoni strzepnęły mój nadgarstek, uderzyły w klatkę piersiową i szyję. Z niedowierzaniem obserwowałem, jak nóż ląduje na podłodze, a ja lecę w tył niczym kopnięty przez konia.
- Kim pan, do licha, jest? - wymamrotałem. - Czarownikiem?
- Profesor jest jednym z instruktorów w szkole Kadocznikowa - wyjaśnił pułkownik.
- Sistiema?
- Tak, sistiema - potwierdził z uśmiechem.
Westchnąłem i popatrzyłem znowu na grubaska. Z jeszcze większym niedowierzaniem niż przed chwilą - zdecydowanie nie wyglądał na eksperta walki wręcz, ale fakty mówiły same za siebie. Sistiema była oryginalną, rosyjską konstrukcją. Powstała w niejasnych okolicznościach, z połączenia sekretnych technik chińskich mistrzów i koncepcji biomechaniki ruchu człowieka zawartych w Teorii zręczności Bernsztajna. Zapoznawano z nią jedynie elitę wojskową Rosji. Jak się właśnie przekonałem, w krążących o niej plotkach nie było cienia przesady…
Niedźwiedziowaty pułkownik pożegnał się, poklepując mnie serdecznie po plecach, a po chwili wznoszono już pierwszy toast - na moją cześć. Po reakcjach biesiadników widziałem, że docenili jakość wyprodukowanej przez wiejskiego alchemika wódki. Treść odbitej na etykietkach pieczątki wywołała powszechną wesołość, rozległy się głosy, że trzeba zabrać wódkę tym, którzy nie są z GRU… Zastanawiałem się właśnie, kiedy będę mógł porozmawiać z kimś kompetentnym o współpracy Specnazu z polskimi służbami, gdy dosiadł się do mnie niewysoki major. Wśród baretek na jego mundurze zauważyłem kilka odznaczeń nadawanych tylko za akcje bojowe.
- Derbulin - przedstawił się. - Nikołaj Piotrowicz Derbulin. Dla ciebie Misza. Czego ci potrzeba? - zagadnął.
Mój rozmówca miał już porządnie kryształowe oczy, ale nie wyglądał na pijanego.
- Masz na myśli współpracę…? - zawiesiłem głos.
- Dokładnie - potwierdził.
- Zależałoby nam na przećwiczeniu pewnych procedur z udziałem, czy może nawet pod kierunkiem, ludzi, którzy brali udział w walce. Chodzi o takich, którzy będą mogli dorzucić komentarz na bazie swojego doświadczenia. Wyjaśnić pewne sprawy, rozwiać wątpliwości. Ewentualnie przedstawić nowe, lepsze rozwiązania.
- A „stoliczku, nakryj się” albo „kijów samobijów” nie chcesz? - spytał z ironią. - Niby dlaczego mamy się z wami dzielić doświadczeniem? Przekazywać wiedzę, którą zgromadziliśmy za cenę życia wielu naszych?
Mówił takim tonem, że nie mogłem poznać, czy mnie podpuszcza, czy myśli serio. Nagle poczułem zmęczenie.
- Nie wiem, co powiedzieć - mruknąłem. - Nie jestem dyplomatą, w zasadzie nikogo nie reprezentuję, znalazłem się tu przez przypadek. Komuś wpadło do głowy, że dobrze będzie, jeśli tutaj przyjadę - wyjaśniłem, widząc jego uniesione brwi. - Z tym „polskim Specnazem” to bujda, czasem prowadzę dla nich jakieś wykłady, to wszystko. - Wzruszyłem ramionami.
- No, pomysł był dobry - przyznał. - Znaczy to, żebyś przyjechał, dogadamy się jakoś.
- A konkretnie?
- Przeprowadzisz parę kursów, wiesz, tych cybernetycznych, to ciekawa koncepcja. No i pokażesz nam co nieco na treningu. Nie, nie jesteś jakiś nadzwyczajny - roześmiał się, widząc moją minę. - Wygrałeś dwa razy, bo cię zlekceważyliśmy. Mamy wielu lepszych nożowników, ale zauważyłem, że znasz ciekawe techniki.
- To hiszpańska i japońska szkoła noża - wyjaśniłem.
- O to, to! - Pokiwał z aprobatą głową. - Nie zaszkodzi nauczyć się czegoś nowego. To może ocalić życie kilku chłopcom. Wtedy się odwdzięczymy. No i mógłbyś czasem podrzucić trochę wódki, jest znakomita…
- Zgoda na wszystko, ale z alkoholem mogą być problemy.
- Zapłacimy, ile trzeba.
- Jeszcze chwila i dostaniesz po ryju, Misza - powiedziałem zimno. - Nie chodzi o pieniądze.
- Przepraszam. - Major klepnął mnie w ramię. - Bez urazy.
- Tę wódkę wydestylował pewien alchemik, jest w niej - zawahałem się - dość specyficzny składnik. Bez niego nie będzie wódki. Poprawia smak i działa wręcz zdrowotnie.
- No prawda - przytaknął. - Wypiłem litr i nic. A normalnie to na tym etapie czuję się już trochę nie tego… Uwaga, panowie! - Mój rozmówca wstał i podniósł rękę, prosząc o ciszę. - Gorzałka, którą nas poczęstował Janusz Pawłowicz, ma walory zdrowotne - ogłosił.
Odpowiedział mu spontaniczny aplauz.
- A ja się zastanawiałem, czemu mi tak smakuje? - powiedział któryś. - A to po prostu organizm rozpoznał lekarstwo i chciał więcej.
Jeden z żołnierzy zawrócił spod drzwi.
- Myślałem, że mam dosyć na dzisiaj, ale jeśli to leczy, to jeszcze wypiję. O zdrowie trzeba dbać.
- Tyle że niedużo zostało - zauważył smętnie mój znajomy z sumiastymi wąsami.
- I tu jest drobny problem - stwierdził major. - Aby wyprodukować tę wódkę, trzeba rzadkiego składnika. Mianowicie… - spojrzał na mnie wymownie.
- Chodzi o materia prima - dopowiedziałem, wstając. - To coś, co wytwarzają alchemicy.
- Alchemicy dzisiaj? - spytał z powątpiewaniem wąsaty.
- Dowód masz przed sobą - zauważyłem łagodnie.
- No fakt - przyznał, degustując.
- Niestety, ten składnik jest trudny do zdobycia - kontynuowałem. - Mało kto zajmuje się dzisiaj alchemią, a niewielu alchemików potrafi otrzymać materia prima. Pewne składniki trzeba uzyskiwać na wiosnę i w lecie, tak więc następna partia wódki będzie dopiero w przyszłym roku, chyba że coś się znajdzie wcześniej…
- Więc gdybyśmy znaleźli trochę tej materii, to można by wódkę teraz? - upewnił się major.
- Oczywiście - potwierdziłem. - W ciągu kilku tygodni. Jednak zdobycie tego składnika jest prawie niemożliwe.
- Dla desantu nie ma zadań nie do wykonania - oznajmił twardo, cytując motto rosyjskich sił specjalnych.
Rozległy się oklaski. Usiadłem zadowolony. Gilbert trochę mnie nastraszył, prognozując syndrom abstynencki, wolałem mieć pod ręką następną dawkę preparatu, zanim do niego dojdzie. Rosja to ogromny kraj, skoro w Polsce można znaleźć praktykujących alchemików, to dlaczego nie tu? Dla kogoś z zewnątrz byłoby to szukanie igły w stogu siana, ale dla Rosjan… Mogłem się założyć, że teraz Specnaz przeszuka kraj od Syberii po Kamczatkę. Strzeżcie się, alchemicy…
* * *
Wracaliśmy samolotem. Spałem niemal przez całą drogę, Anton także - byliśmy wykończeni. Przez tydzień ćwiczyliśmy w podmoskiewskim centrum. Wieczorami miałem wykłady. Zdarzało się, że treningi trwały po dziesięć godzin. Myślałem, że pokażę kilka technik na wyłożonej matami sali, w wygodnym stroju i obuwiu. Nic z tych rzeczy, ćwiczyliśmy walkę nożem w pełnym rynsztunku, z karabinami i w kamizelkach kuloodpornych. W wąskich korytarzach, na klatkach schodowych, w piwnicach. Jeden na jeden i kilku na jednego. Pierwszego dnia sromotnie przegrałem niemal wszystkie pojedynki, nie potrafiłem poruszać się z pełnym wyposażeniem. Później było już trochę lepiej, nieco częściej wygrywałem niż przegrywałem, co podtrzymywało złudzenie, że jestem instruktorem. Nikt co prawda nie traktował mnie z góry, Rosjanie mnie zaakceptowali, ale miało to też swoje złe strony. Każdy dzień zaczynał się od piętnastokilometrowej przebieżki na rozgrzewkę. Dwa razy zaliczyłem morderczy „marszbrasok”, jak wszyscy inni… Miałem posiniaczone żebra, nadwerężone ścięgno w nodze, mnóstwo zdartej skóry i siniaki na plecach. Te ostatnie zostały mi po zajęciach z zakresu walki wręcz, które odbywały się - a jakże! - na schodach. Czasem miewam ciągoty militarne, lubię sobie postrzelać czy poćwiczyć z żołnierzami, jednak to, co zaserwował mi rosyjski Specnaz, wyleczyło mnie z takich zachcianek na długo. W dodatku miałem świadomość, że moi nowi kumple ćwiczą dużo intensywniej. Biorąc pod uwagę, że zawsze uważałem się za sprawnego fizycznie, było to dołujące…
Na lotnisku w Warszawie humor poprawił mi się zdecydowanie - zauważyłem Annę. Początkowo myślałem, że przyjechała z jakąś sprawą do Antona, ale zostałem szybko wyprowadzony z błędu. Anna przywitała się serdecznie z moim towarzyszem, lecz zaproszenie do jej samochodu otrzymałem tylko ja.
- Może pojadę z wami? - marudził Anton, obracając niezdecydowanym gestem bilet do Krakowa.
- Nie pojedziesz - ucięła.
- No tak - burknął. - Rasizm i dyskryminacja. Gdyby się Oleg dowiedział… - W oczach błysnęły mu złośliwe ogniki.
- Już wie - odparła, krzywiąc się, Anna. - On zawsze za dużo wie…
- I co?
- I nic. Jestem dużą dziewczynką.
Anton uniósł wymownie brwi, ale nie skomentował tego stwierdzenia. Machnął nam na pożegnanie dłonią i powlókł się w stronę baru.
- Kto to jest Oleg? - spytałem już w samochodzie.
- Starszy brat.
- Dzięki, że odwozisz mnie do domu.
- Nie odwożę cię do domu. Przynajmniej nie do twojego. Słyszałam, że masz jeszcze dwa dni wolnego?
- Co proponujesz? - Odchrząknąłem niepewnie.
- Kolację połączoną ze śniadaniem i nie będziesz musiał spać na kanapie w salonie… Zamknij usta, bo ci mucha wleci - dodała po chwili z uśmiechem.
- Jestem strasznie poobijany… - urwałem, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Nie sądzę, żeby nam to w czymkolwiek przeszkodziło - odparła trzeźwo. - W końcu jesteśmy ze Specnazu…
Miała rację. W niczym nam to nie przeszkodziło.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy jak co dzień wpadłem po wykładach do gabinetu Davidoffa, profesor zajęty był rozmową z wysokim szpakowatym mężczyzną o regularnych, nieco słowiańskich rysach. Nieznajomy sprawiał wrażenie osoby przywykłej do wydawania rozkazów, choć nie było w nim cienia pretensjonalności.
- Henri de Becque - przedstawił go Rosjanin. - A to mój uczeń, doktor Korpacki.
Uścisnąłem szczupłą, suchą dłoń, skłoniłem się lekko.
- Wiele o panu słyszałem - powiedział z uśmiechem de Becque.
Mówił powoli, jakby z trudem odnajdując polskie słowa, w jego głosie słychać było wyraźny francuski akcent. Spiorunowałem wzrokiem Davidoffa i westchnąłem cierpiętniczo.
- Niech pan nie zwraca uwagi na profesora. On uwielbia roznosić ploteczki - odparłem, przechodząc na francuski.
Za moimi plecami rozległo się groźne chrząknięcie. Odwróciłem się gwałtownie.
- Nie przejmujcie się mną zupełnie - burknęła zgrabna, wyglądająca najwyżej na dziewiętnaście lat dziewczyna.
Mówiła po polsku niemal bezbłędnie. Bujne, ciemne włosy miała zebrane w kitkę, piwne oczy patrzyły czujnie spod długich, gęstych rzęs. Ładniutka buzia miała nieco nadąsany wyraz, na skroni formował się wyraźny siniak. Mimo pozorów nonszalancji siedziała na samym brzeżku fotela, nerwowo kiwając drobną, obutą w sandałek stopą.
- Spadłaś z roweru? - spytałem, odruchowo dotykając guza.
Gniewnie odepchnęła moją rękę.
- Nie jeżdżę na rowerze - warknęła.
Nie zwracając na nią uwagi, podszedłem do biurka Davidoffa.
- To powinno gdzieś tu być… - wymamrotałem. - O, jest!
Zmoczyłem lekko dłoń i posmarowałem skroń dziewczyny.
- Spokojnie! - zawołałem, widząc, że zaciska pięści. - Ten płyn uśmierzy ból.
- To jakieś lekarstwo? - zainteresował się de Becque. Na jego twarzy zastygł wyraz rozbawienia pomieszanego z oburzeniem.
- Coś w tym rodzaju, używa się tego w treningu karate. Likwiduje szybko bolesność i siniaki.
- To moja córka Julia - wyjaśnił, widząc moje pytające spojrzenie. - Myślę, że będzie się wam dobrze… współpracowało.
- Współpracowało?!
- Chciałem cię prosić… - zaczął Davidoff.
De Becque powstrzymał go ruchem dłoni i Rosjanin zamilkł posłusznie. Niewątpliwie byli przyjaciółmi, choć wyglądało na to, że to właśnie de Becque dominuje. Zdziwiło mnie to, Davidoff nie kłaniał się byle komu.
- Chciałbym prosić, aby zaopiekował się pan moją córką popołudniami. Ja mam wiele spraw do załatwienia, a ona nie zna tu nikogo. Niedawno przeszła…
- Tato! - warknęła Julia. - Przestań!
- To moja córka chrzestna - powiedział Davidoff. - Jej matka była z domu Orłowa.
- W porządku. - Machnąłem ręką. - Zajmę się nią.
- Od zaraz? - spytał de Becque.
- Niech będzie od zaraz.
Pożegnałem się skinieniem głowy i ująłem Julię za rękę.
- No chodź, mała! - ponagliłem. - Jedziemy do mnie.
Wstała, obrzucając mnie nieodgadnionym spojrzeniem.
- I co będziemy robić?
- Zjemy obiad, mogę ci dać jakąś książkę do poczytania, jeśli będziesz się nudzić, to znajdzie się coś do posprzątania…
- Posprzątania?!
- A co, nie sprzątacie we Francji?
- W Kanadzie - syknęła. - Jesteśmy Kanadyjczykami.
- Ach, tak - mruknąłem bez specjalnego entuzjazmu. - To może i lepiej, nie przepadam za Francuzami.
- Niby czemu?!
- Uważają się za największych smakoszy i najsprawniejszych kochanków.