Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- Niby czemu?!
- Uważają się za największych smakoszy i najsprawniejszych kochanków.
- I co z tego?
- Nie szaleję za francuską kuchnią, wolę chińską, nie szukam kochanki, a stanowisko samca alfa jest już zajęte.
Rozsiadła się w samochodzie, próbując ukryć uśmiech. Gdy ruszyliśmy, zdjęła żakiet. Poczułem subtelną woń jakichś zupełnie niemłodzieżowych perfum połączoną z zapachem skóry i włosów Julii. Ciepłe, obleczone w cienki jedwab ramię oparło się o mój bark. Ta mała była niebezpieczna. Mimo wyglądu nastolatki sprawiała nie wiedzieć czemu wrażenie dojrzałej, świadomej swojej urody kobiety. Z drugiej strony, w jej zachowaniu wyczuwało się jakąś niepewność, a może ostrożność? Tak jakby się bała, że świat zaskoczy ją czymś nieprzyjemnym. Ciekawy byłem, co chciał powiedzieć jej ojciec, ale postanowiłem na razie nie drążyć tematu. Miałem tylko nadzieję, że Anna okaże się wyrozumiała, zazdrosna dziewczyna ze Specnazu mogła każdego faceta przyprawić o migrenę…
W domu zagoniłem Julię do krojenia warzyw - burczała, ale nie wymawiała się zbytnio. Wydawało się, że zwykłe, domowe czynności ją uspokajają. Nie miałem nic przeciwko temu, produktów do krojenia też nie brakowało… Planowałem na dzisiaj zupę ostro-kwaśną, gotuję ją w trzynastolitrowym garze, wbrew pozorom, nie stoi dłużej niż dwa, góra trzy dni. Moi znajomi ją uwielbiają, ja także. Przez dłuższą chwilę przyglądałem się Julii krytycznie - używam przeraźliwie ostrych japońskich noży kuchennych i nie chciałem, aby nasza znajomość zaczęła się od tego, że panienka obetnie sobie trzy palce. Współczesne nastolatki raczej nie słyną z umiejętności kulinarnych, jednak moja podopieczna posługiwała się nożami, jakby miała za sobą przynajmniej kilka kursów Cordon Bleu. Odetchnąłem z ulgą i skoncentrowałem się całkowicie na gotowaniu. Klasyczne, chińskie przepisy są dość skomplikowane, gdyż bazują na systemie Pięciu Przemian. Poszczególne składniki muszą być pokrojone w określony sposób i dodane do potrawy w ustalonej przez ekspertów tao kolejności.
Wrzuciłem do wrzącej wody tymianek, majeranek i rozmaryn, inicjując Przemianę Ognia. Zanim woda zagotowała się ponownie, podsunąłem Julii do pokrojenia grzyby mun. Teraz, gdy proces został rozpoczęty, wystarczyło pilnować, by jeden element przechodził płynnie w drugi. Godzinę później dodałem do gotowej już zupy kilka łyżek octu winnego, aby potrawę zdominował element drewna. Szczerze mówiąc, nie traktuję wytycznych kuchni taoistycznej jako prawd objawionych, ale taki przypominający rytuał magiczny lub alchemiczny proces gotowania uspokaja mnie, a i potrawy są smaczniejsze. Wiem, bo sprawdziłem to kilkakrotnie, dodając te same składniki w innej kolejności. Efekt był co najwyżej przeciętny.
Zanim zasiedliśmy do stołu, jeszcze raz przemyłem Julii skroń płynem używanym do treningu „żelaznej dłoni”. Tym razem nie protestowała, siniak był o połowę mniejszy niż kilka godzin wcześniej.
Obserwowałem dziewczynę, gdy podnosiła do ust pierwszą łyżkę zupy. Gdy przełknęła, jej twarz poczerwieniała, a czoło zrosiło się potem. Zagryzając wargi, by nie parsknąć głośnym śmiechem, podsunąłem szklankę piwa.
- Jesteś chociaż pełnoletnia? - spytałem. - Nie chciałbym, aby twój ojciec mnie obił za demoralizację…
Prychnęła pogardliwie, ale nie odpowiedziała. Łykała łapczywie chłodny napój.
- Powinienem cię uprzedzić, że to zupa dla zaawansowanych smakoszy chińszczyzny - powiedziałem z udaną skruchą.
- Jest smaczna - mruknęła. - Tylko trochę ostra.
- Przyzwyczaisz się. Po kilku łykach będzie lepiej. Zjadła pełen talerz i poprosiła o dokładkę. Dopiła piwo, ale nie zaprotestowała, kiedy zamiast następnej butelki Tsingtao dostała wodę mineralną. Potem trochę poczytaliśmy. Zaproponowałem jej Karierę Nikodema Dyzmy. Z ukradkowych uśmieszków wywnioskowałem, że książka się podoba. Pod wieczór odwiozłem dziewczynę do hotelu. W pokoju czekał na mnie de Becque w towarzystwie dwóch mężczyzn, których bez wahania sklasyfikowałem jako ochroniarzy. Gdy wyszli na jego skinienie, w klapie garnituru jednego z nich mignął mi charakterystyczny złoty znaczek.
- SEAL? - spytałem z niedowierzaniem w glosie. - Czy oni są z SEAL?
De Becque przytaknął z nieco zakłopotanym wyrazem twarzy.
- To moja ochrona - przyznał.
- A pan jest…?
- Zajmuję się walką z terroryzmem - odparł wymijająco. - W Kanadzie. Jak spędziliście czas?
- Była grzeczna.- stwierdziłem, beztrosko czochrając Julii włosy.
Lubię małe dzieci, wyzwalają u mnie opiekuńcze uczucia, te większe niekoniecznie, ale Julia była wyjątkowo sympatyczną panienką. Zaczerwieniła się. Jej ojciec otworzył usta, zastygł w bezruchu niczym rażony piorunem.
- Moja córka posiada tytuł doktorski z zakresu slawistyki i jest znaną dziennikarką - powiedział po chwili. - Bardzo znaną. Ma nawet swój program w telewizji.
- Jakiś program dla dzieci?
Przez grzeczność nie pytałem o ten doktorat, niektóre kraje mają dość dziwne systemy nadawania stopni naukowych.
- Julia ma dwadzieścia siedem lat…
Teraz ja zbaraniałem.
- Dlaczego pozwoliłaś mi myśleć, że jesteś nastolatką? - zwróciłem się do dziewczyny, marszcząc brwi. - Czemu nie protestowałaś, kiedy cię zagoniłem do roboty w kuchni?!
- No właśnie, dlaczego? - powtórzył de Becque.
Miał dziwną minę, tak jakby nadzieja mieszała się w nim z obawą.
- Och, papa!
Julia rzuciła mu się w ramiona.
- Przeszła ciężkie chwile w Kanadzie - wyjaśnił, głaszcząc ją uspokajająco. - Natrętni wielbiciele i nie tylko…
- Ten siniak to…? - zawiesiłem głos.
De Becąue przytaknął.
- Opisywała mafię… Mimo że uprzedzałem, czym to się może skończyć. Prawdopodobnie przylecieli za nią. Skontaktowałem się z miejscową policją, ale… - Wzruszył ramionami. - Niestety, oficjalne procedury mają swoje ograniczenia - dodał, popatrując na mnie wymownie.
Z trudem stłumiłem uśmiech. Pewnie, że mają, de Becque wiedział świetnie, że jest pod nadzorem polskich służb. Jeśli jego wizyta miała coś wspólnego z walką z terroryzmem, musiał otrzymać dyskretną ochronę, tak jak i Julia. Dlatego całej sprawy nie mogli załatwić chłopcy z SEAL. Nieoficjalnie.
- Gdyby się dało coś zrobić, popchnąć sprawy naprzód…
Uniosłem brwi - najwyraźniej ktoś tu uważał mnie za walczącego ze złem rycerza. Co prawda niewiele rzeczy wkurzało mnie tak, jak znęcanie się nad kobietami i dziećmi, to pamiątka po dzieciństwie spędzonym w towarzystwie Siwego, jednak nie sądziłem, aby Julii cokolwiek w tym momencie groziło. Samo niebezpieczeństwo też nie mogło być wielkie, w Kanadzie były tylko dwie naprawdę silne mafie: rosyjska i chińska. Gdyby Julia weszła im w drogę, nie skończyłoby się na siniaku… Tak więc zapewne chodziło o prężną grupkę lokalnych obszczymurków, którzy nazwali się mafią po obejrzeniu jakiegoś sensacyjnego filmu.
- Właśnie precyzujemy zakres polsko-kanadyjskiej współpracy dotyczącej spraw związanych z bezpieczeństwem - poinformował mnie de Becque, oglądając od niechcenia paznokcie.
Westchnąłem, facet nie miał zamiaru odpuścić. Z drugiej strony nie dziwiłem się, gdyby zagrożono komuś, kto był mi bliski…
- Ma pan jakieś namiary na tych typków? Zdjęcia, dane osobowe?
- Oczywiście, zaraz przyniosę.
- Po co ci to? - Zmarszczyła brwi Julia, kiedy jej ojciec wyszedł z pokoju.
- Może będę mógł pomóc - odparłem wymijająco.
- To znaczy jak? - naciskała.
Nie odpowiedziałem, poczekałem, aż de Becque wróci.
- Co pan z tym zrobi? - spytał, wręczając mi trzy fotografie i kilka kartek papieru.
- Dam znajomemu - odparłem.
- Znajomemu?
- To niejaki Ihor Magik.
- Magik?
- Tak go nazywają, bo kiedy pstryknie palcami, to ludzie znikają…
- Nie możesz ich zabić! - krzyknęła Julia.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie zabiję. Nawet ludzie Magika tego nie zrobią. Po prostu ich zniechęcą…
- Skąd znasz tego… Magika? - spytała. - Zadajesz się z ruską mafią?!
- Wyciągnąłem jego wnuczkę spod samochodu, on uważa, że musi spłacić dług. Nigdy z tego nie korzystałem, ale teraz dam mu szansę.
- Nie możesz… - powtórzyła Julia bezradnie.
- Mogę - odparłem uprzejmie. - Jutro na uczelni o tej samej porze - rzuciłem, wychodząc.
Miałem nadzieję, że ustalenia dotyczące polsko-kanadyjskiej współpracy zostaną tak skorygowane, że wynagrodzi mi to konieczność kontaktu z Magikiem.
* * *
SMS od Anny przyszedł akurat wtedy, kiedy wracałem do domu. Wcześniej odwiozłem Julię do hotelu. Nie widziałem się jeszcze z Ihorem, ale chwilowo nic Julii nie groziło. Pod opieką ochroniarzy de Becquea była bezpieczna. Z Ihorem nie można było spotkać się ot tak, obowiązywały pewne procedury. Jako jedna z niewielu osób wiedziałem, jak je skrócić, ale tak czy owak musiało to trochę potrwać.
Nadepnąłem na gaz. „Przyjeżdżaj natychmiast” - napisała Anna. Nie rozważałem, co się mogło stać, jechałem najszybciej jak mogłem. Gdy dojechałem do domku Anny, zmierzchało. Brama była uchylona, ale nie wyglądała na wyłamaną lub uszkodzoną. Mimo to wyciągnąłem glocka i zapaliłem latarkę taktyczną, trzymając ją równolegle z lufą. Tak jak się spodziewałem - drzwi wejściowe nie były zamknięte na zamek. Nacisnąłem klamkę i lekkim pchnięciem otworzyłem je na oścież. Wszedłem, omiatając przedpokój snopem światła skoordynowanym z ruchami lufy. Byłem czujny, zwarty, gotowy.
Ocknąłem się przywiązany do krzesła, naprzeciwko siedziała podobnie skrępowana Anna. Usta miała zalepione plastrem, lecz w jej oczach było widać furię, nie strach. Najwyraźniej sytuacja nie była taka groźna, jak się wydawało, zawodowiec nigdy nie zdradziłby swoich emocji w chwili prawdziwego niebezpieczeństwa.
Znajdowaliśmy się w salonie, zapalone światło świadczyło, że ci, którzy nas związali, nie obawiali się żadnej odsieczy. No i słusznie… Mogłem zadzwonić choćby do wujka Maksa.
Mężczyzna, który wszedł do pokoju, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Średniego wzrostu i przeciętnej budowy, miał krótko przycięte blond włosy. Wyglądały jak wypłowiałe od słońca. Ubrany był w nierzucającą się w oczy kurtkę i spodnie o stonowanych barwach. Dziwnie przypominało to kamuflaż. Jego twarz można było określić jako sympatyczną. Tylko bladoniebieskie oczy przypominały dwie kostki lodu. Facet nie wyglądał na kogoś, z kim chciałoby się kłócić. Zdecydowanie nie…
Podszedł do mnie i jednym ruchem otworzył składany nóż, a potem przeciągnął ostrzem wzdłuż mojego ramienia, rozcinając rękaw koszuli.
- Natnę teraz twój biceps, potraktuj to jako rodzaj prymitywnego tatuażu. Byłbym wdzięczny, gdybyś się nie ruszał, bo będę musiał cię ogłuszyć - powiedział.
Jego głos był obojętny, rzeczowy.
- Nie chcę zrobić ci krzywdy, za chwilę wyjaśnię powód tego wszystkiego.
- Anna? - spytałem.
- Zaraz ją rozwiążę, nie lubię po prostu, jak wrzeszczy. - Skrzywił się z niesmakiem.
Wyrył na moim ramieniu literę „A”, później „M”. Nie czułem bólu, ten nóż musiał być naprawdę ostry… Wyciągnął z kieszeni kurtki niewielką kasetkę, klęknął i nakreślił na piersi prawosławny znak krzyża. Jego twarz przybrała wyraz powagi, niemal czci. Wydobył z kasetki coś w rodzaju włókna lub pojedynczej nitki, którą za pomocą chirurgicznej pesety umieścił w ranie na moim bicepsie.
- Chcesz, żebym dostał zakażenia?! - warknąłem.
- Nie dostaniesz - zapewnił. - To relikwia. Nie, nie jestem wariatem - roześmiał się, widząc mój wzrok.
Podszedł do Anny, zerwał jej plaster z ust. Pochylił się, aby zdjąć więzy z nóg, niemal nieuchwytnym ruchem uniknął wściekłego kopniaka i uwolnił jej ręce. Anna zerwała się błyskawicznie i wymierzyła mu siarczysty policzek. Zacisnął usta, ale nie zaprotestował. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i pytająco uniósł brwi.
- To co, mogę już mówić?
Anna obandażowała mi ramię, jednak nie zrobiła nic, aby wyciągnąć nitkę z rany.
- Zaraz! - warknęła.
Objęła mnie i pocałowała w policzek.
- Nie walcz z nim - szepnęła mi do ucha. - To prawdziwy pułkownik Specnazu, jak ten z piosenki.
Dopiero po chwili skojarzyłem, o co jej chodzi.
- Więc? - przypomniał się blondyn.
- No dobra - mruknąłem. - Słucham.
Wychyliłem kieliszek koniaku, który postawiła przede mną Anna. Mój rozmówca został poczęstowany jedynie gniewnym spojrzeniem zielonych oczu. Uśmiechnął się, najwyraźniej go to rozbawiło.
- Wyryłem ci na ramieniu inicjały Archistratiga Michaiła. Tak w tradycji prawosławnej nazywa się Michała Archanioła. Ta nitka, którą włożyłem w ranę, pochodzi z chorągwi Archistratiga.
- Chorągwi?
- Tak. Ze sztandaru równie ważnego dla Rosjan, jak kiedyś Oriflamme dla Francuzów. Prowadził rosyjskich wojowników do walki. Był symbolem i gwarantem zwycięstwa. Zaginął kilkaset lat temu, niedawno został odnaleziony. Ściślej mówiąc, jego fragment. Nie będę opowiadał, jak i kto wpadł na pomysł, aby go użyć współcześnie, to nieistotne.
- Użyć w bitwie?
Westchnął, jakby zastanawiając się, co powiedzieć.
- Chorągiew Archistratiga to artefakt. Ktoś, kto ma w sobie jego cząstkę, jest obdarzony w bitwie łaską Michała Archanioła. Obdarzony w sposób szczególny. Bo w zasadzie wystarczy decyzja dysponenta sztandaru zwanego Chorążym. Jednak są pewne warunki…
- Tak?
- Sztandar darzy łaską tylko tych, którzy przestrzegają kodeksu Archistratiga. Jeśli się go złamie, przechodzi w inne ręce. Niedawno straciliśmy chorągiew.
- Jak to: straciliście?
- Jeden z nas złamał kodeks.
- A konkretnie?
Blondyn obrzucił mnie taksującym spojrzeniem.
- Powiedz mu, Oleg - rozkazała Anna.
- To twój brat?!
- Owszem - przyznała kwaśno.
- Niedawno doszło do pewnego… incydentu. Oddział Specnazu dostał błędne wskazówki i, zamiast poszukiwanego terrorysty z obstawą, zaatakował autobus z cywilami. Zginęło kilka osób, w tym kobieta w ciąży. Nawet druga strona - skrzywił się, jakby zjadł cytrynę - przyznała, że to była pomyłka. Nie przeszkodziło im to spalić żywcem sześciu naszych, zupełnie niezwiązanych z całą akcją. Wystarczyło, że nosili rosyjskie mundury. Jeden z moich ludzi wpadł na pomysł, aby wyrównać rachunki. - Oleg skrzywił się ponownie. - W efekcie sztandar ukradł jakiś podstarzały polski kieszonkowiec…
- Wiecie kto? Skinął głową.
- Wiemy. Jednak nie możemy odebrać go siłą. Chorągiew sama wybiera właściciela. Sprawdziliśmy to wielokrotnie - odparł w odpowiedzi na moje sceptyczne spojrzenie. - Zresztą ten kieszonkowiec już jej nie ma. Potrzebujemy kogoś, kto wytropi sztandar i spróbuje go odzyskać. Bez użycia siły. Być może będziemy musieli za to zapłacić, zrobić coś, by naprawić swój błąd. Jeśli trzeba, zapłacimy krwią i własnym życiem. Sztandar musi powrócić do nas.