Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- Pozwiedzasz sobie Arbat, obejrzysz Kreml. - Rosjanin nie wyglądał na specjalnie przejętego moimi uwagami. - Aha, pojedziesz samochodem z Antonem.
- Samochodem?! Przecież to potrwa kilka dni dłużej!
- I tak nie masz tu nic do roboty. Wrócić możesz zresztą samolotem. Anton musi coś przewieźć do Rosji, a samolotem byłoby trudno. A i ty, skoro weźmiesz tę alchemiczną wódkę…
- Wódkę do Rosji? To jak drzewo do lasu albo kokainę do Kolumbii.
- No, no… nie bądź skąpy - napomniał mnie Davidoff. - Sam wiesz, że musisz nawiązać przyjacielskie kontakty z odpowiednimi ludźmi.
Odchrząknąłem niepewnie. Parę miesięcy temu zmieniło się kierownictwo polskich resortów siłowych. Decydenci poszli wreszcie po rozum do głowy i postanowili skorzystać z ogromnego doświadczenia bojowego naszych wschodnich sąsiadów w dziedzinie zwalczania terroryzmu. Struktury antyterrorystyczne na świecie tworzyły coś w rodzaju międzynarodówki i współpracowały ze sobą, nie zwracając specjalnej uwagi na różnice polityczne. Z nieznanych mi przyczyn zostałem wyznaczony do nawiązania bliższych kontaktów ze Specnazem, choć moje związki z polskimi siłami specjalnymi były dość luźne. Oczywiście nie byłem jedyną, czy nawet najważniejszą osobą, która miała działać w tym kierunku, ale, tak czy owak, nałożono na mnie pewne zobowiązania. Niestety, sprawa nie była łatwa, po obu stronach istniały pewne przeszkody i czysto biurokratyczna niechęć do całego przedsięwzięcia.
- Więc myśli pan, że jeśli ich poczęstuję tą wódką… - zawiesiłem głos.
- Na pewno zwiększą się szanse na to, że cię wysłuchają - odparł Davidoff. - Nie chodzi o to, że ich przekupisz, jednak przywożąc prezent, okażesz szacunek, a to się liczy.
- Jak ja to przewiozę przez granicę? Czterdzieści litrów wódki?!
- Kombinuj. - Rosjanin wzruszył ramionami.
Od wiejskiego alchemika kupiłem niemal pięćdziesiąt litrów, ale cztery flaszki zabrał mi profesor po zapoznaniu się z tym nietypowym w końcu produktem „królewskiej sztuki”. Podejrzewałem, że wódka będzie niespodzianką na jakimś przyjęciu dla profesury, Davidoff lubił się popisywać. No cóż, pozostawało mi mieć nadzieję, że zasmakuje ona także chłopcom ze Specnazu…
* * *
Polscy i białoruscy celnicy przepuścili nas bez żadnych problemów - poprosiłem jednego ze znajomych, żeby zadzwonił gdzie trzeba. Niestety, Rosjanie nie byli tak wyrozumiali. Skontrolowali dokładnie nasze dokumenty, obejrzeli tajemniczy pakunek Antona i jeden z nich, wysoki, szczupły mężczyzna, nakazał gestem otwarcie bagażnika. Posłusznie wykonałem polecenie. Większość miejsca zajmowało ogromnych rozmiarów brezentowe torbiszcze, w środku - nie da się ukryć, brzęczało szkło… Celnik stanowczym ruchem rozsunął zamek błyskawiczny i zapatrzył się oniemiały w czterdzieści litrowych butelek wódki. Wyciągnął jedną i już odwracał się, by wezwać kolegów, gdy jego wzrok zatrzymał się na etykietce. Ta ostatnia, aczkolwiek nieźle skomponowana, nie była aż takim dziełem sztuki, by przyprawić człowieka o bezdech, zapewne chodziło o odbity na ukos rosyjski napis: „Zarezerwowano dla Specnazu GRU”. Sam pomysł poddała mi Anna, załatwiła także skądś pieczątkę. Celnik zbaraniał, podobnie Anton. Nie zawracałem mu wcześniej głowy detalami dotyczącymi zawartości mojej torby.
- Dobrze by było, gdyby ktoś pokazał legitymację albo coś w tym guście - mruknąłem w przestrzeń.
Gdyby wzrok zabijał, byłbym już martwy. GRU to rosyjski wywiad wojskowy i jego pracownicy raczej nie wymachują dokumentami, aby załatwić przewóz nadnormatywnego alkoholu. Anton nie należał do wyjątków, lecz w tej sytuacji mógł wybierać jedynie między małym problemem i dużo większym problemem - gdyby celnik podniósł alarm. Zgrzytając zębami, machnął przed oczyma urzędnika jakimś dokumentem i po chwili jechaliśmy dalej. Przez jakąś godzinę mój towarzysz wyrażał opinię na temat prowadzenia się moich przodków ze szczególnym uwzględnieniem linii żeńskiej. Znam świetnie rosyjski, ale parę razy musiałem pytać o znaczenie niektórych wyrazów. Z gatunku takich, jakich raczej nie zamieszczają w żadnych słownikach… Nie polemizowałem z nim, zwróciłem mu jedynie uwagę na konieczność zachowania pewnego dystansu w przypadku drobnych trudności życiowych. Wtedy przerzucił się na groźby dotyczące naruszenia mojej nietykalności fizycznej. Po jakimś czasie mamrotane monotonnym głosem przekleństwa sprawiły, że opadły mi powieki. Zasnąłem.
Kiedy dojechaliśmy do Moskwy, zatrzymałem się w czterogwiazdkowym hotelu Aerostar na Leningradzkim Prospekcie. Anton pojechał do tajemniczego ośrodka szkoleniowego Specnazu pod Moskwą. Miałem do niego dołączyć za dwa dni, po konferencji. Przez ten czas zamierzałem skorzystać ze wszystkich dostępnych w okolicy udogodnień cywilizacyjnych. Jedna z hotelowych restauracji, „Borodino”, uchodziła za najlepszą w Moskwie. Podejrzewałem, że w podmoskiewskim centrum treningowym nie zaznam wielu wygód…
* * *
Konferencyjne dyskusje były długie, nudne i męczące. Niemal równie wyczerpujące okazało się życie towarzyskie, jakie profesura prowadziła wieczorami. Na szczęście nadmiar alkoholu mogłem wypocić w saunie, a fachowa obsługa wiedziała, jak pomóc dręczonym kacem gościom.
Ostrożnie pociągnąłem łyk zimnego piwa i odetchnąłem głęboko, czując, jak po pomieszczeniu rozchodzą się kłęby aromatyzowanej pary. Siedziałem półnagi na wygodnej kamiennej ławie. Ręcznik, którym byłem owinięty w pasie, zamienił się już dawno w mokry łachman, przesiąknięty potem i wilgocią. Miałem nadzieję, że dojdę do siebie przed przyjazdem Antona. Zerknąłem na zegarek - została godzina. Zamieniłem piwo na wodę mineralną z dodatkiem soku brzozowego i przymknąłem oczy. Miałem jeszcze trochę luzu.
Pięć minut przed czasem czekałem już na parkingu przed hotelem. Niosłem tylko niewielką walizeczkę, nie lubię zabierać w podróż dużego bagażu, wódkę zostawiłem w bagażniku Antona. Miałem nadzieję, że jest bezpieczna, mimo iż znajduje się w siedlisku Specnazu. Samochodem mojego kumpla przyjechał jednak kompletnie nieznany mi mężczyzna. Niewysoki, szczupły, ostrzyżony na jeża, nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia. Jednak kiedy wysiadł, zauważyłem, że jego ruchy są oszczędne i precyzyjne, jak u kogoś, kto całkowicie kontroluje swoje ciało. Przywitał się ze mną krótko i po chwili jechaliśmy już do centrum treningowego. Prowadził swobodnie, przeważnie używając jednej ręki. Nie wyglądał na szpanera, raczej jak ktoś, kto został wytrenowany, by mieć w czasie jazdy wolną dłoń, do zadań niekoniecznie związanych z kierowaniem pojazdem.
- Nie zawiążesz mi oczu? - spytałem.
- Za dużo amerykańskich filmów widziałeś - mruknął ironicznie. - Umiejscowienie centrum nie jest jakąś wielką tajemnicą. Jednak, aby się do niego dostać… - Urwał wymownie.
Kiedy wyjechaliśmy poza miasto, zaczęło się ściemniać. Niektóre odcinki pokonywaliśmy w iście rekordowym tempie, na innych samochód zwalniał, pozornie bez żadnego powodu. Podejrzewałem, że w jakiś sposób dokonywano identyfikacji: swój - obcy. Miałem nadzieję, że nic nie zakłóci działania tego systemu, jakikolwiek by był. Wolałem, aby chroniący ośrodek Specnazu ludzie nie wzięli mnie za „obcego”.
Na miejsce dojechaliśmy około ósmej wieczorem. Od razu zaprowadzono mnie do pokoju, który miałem dzielić z Antonem, a parę minut później znalazłem się na czymś w rodzaju przyjęcia. W obszernej, bankietowej sali, za długim, prostokątnym stołem siedziało kilkudziesięciu mężczyzn. Niektórzy z nich byli w mundurach, spod których wyglądały charakterystyczne pasiaste koszulki sił specjalnych, inni w cywilnych ubraniach. Stół ustawiono pod jedną ze ścian, pozostawiając sporo miejsca. Być może odbywały się tu wieczorki taneczne? Nikt mnie nie przedstawił, nikt nie zaprezentował też obecnych. Przez dłuższą chwilę biesiadnicy zaspokajali głód, niemal nie słyszało się żadnych rozmów, wreszcie Anton ustawił na stole przywiezioną przez nas wódkę. Wyglądało na to, że nadszedł czas na część rozrywkową…
- Ta wódka to prezent od naszego kolegi Janusza Pawłowicza - powiedział z szelmowskim uśmiechem.
Wstałem i skłoniłem się lekko. Rozległy się uprzejme oklaski, ale w oczach kilku obecnych zauważyłem ironiczne błyski.
- Janusz jest z polskiego Specnazu - kontynuował Anton.
Zgrzytnąłem zębami, Rosjanin świetnie wiedział, że mam tyle wspólnego z „polskim Specnazem”, co sierotka Marysia z bandą skinów. Najwyraźniej w coś mnie wrabiał. Jednak gdybym zaprzeczył, nikt by mi nie uwierzył.
- Niestety, nie mam dzisiaj czasu - rzucił z żalem w głosie siedzący nieopodal pułkownik o przypominającej niedźwiedzia sylwetce i okrągłej, dobrodusznej twarzy.
- To tylko dziesięć minut - zachęcił go ktoś z biesiadników. - No, może pięć - skorygował, obrzuciwszy mnie badawczym spojrzeniem.
- Pięć minut na co? - spytałem chłodno.
- Jak by to powiedzieć… - zaczął z udawaną nieśmiałością pułkownik. - Każdy, kto do nas przychodzi, dorzuca coś do wspólnego koszyczka. Taki mamy zwyczaj.
- Rozumiem, że nie macie na myśli wódki? - westchnąłem głęboko.
- Wódki u nas dostatek - odparł, nie zmieniając wyrazu twarzy. - Proste z nas towarzystwo, więc wybaczcie bezpośredniość. Chodzi nam o coś bardziej przydatnego. Coś, czego moglibyście nas nauczyć…
Oniemiałem. Zanim zacząłem się zastanawiać, czego mogę nauczyć bandę nabuzowanych testosteronem zwierzaków ze Specnazu, wyręczył mnie Anton.
- Janusz Pawłowicz jest wybitnym ekspertem w zakresie walki nożem - oznajmił.
Od stołu wstał wysoki, chudy facet z sumiastymi wąsami. Zrzucił marynarkę, podwinął rękawy koszuli i wyciągnął skądś dwie drewniane atrapy noży.
- Który wybierasz? - zapytał.
Na muskularnych przedramionach mężczyzny dostrzegłem charakterystyczne blizny. Widać było, że posługiwał się nożem także poza salą treningową.
- Chyba zwariowałeś, Rusku! - parsknąłem. - Gumowe noże, ochraniacze na szyje i gogle na oczy, wtedy możemy gadać - zarządziłem.
Nawet używając wykonanej z twardej gumy atrapy, można było nieźle posiniaczyć przeciwnika, a przy trafieniu w tętnicę szyjną pozbawić przytomności. Drewnianych używali tylko wariaci albo nowicjusze, którzy obejrzeli taki trening na jakimś filmie. Oczywiście mam na myśli prawdziwy sparring.
Chudy uśmiechnął się bez cienia złości.
- Zawsze to lepiej, jak trafi na fachowca, przyjemności wystarczy na dłużej - zauważył.
Wyciągnął stojące pod stołem pudło i zaczął zakładać gogle. Zerknąłem mu przez ramię - było pełne akcesoriów służących do treningu walki wręcz. Zabezpieczyłem szyję i oczy, po chwili wybrałem gumowy nóż. Stanęliśmy naprzeciwko siebie na parkiecie. Teraz zrozumiałem, dlaczego stół ustawiono pod ścianą, zapewne takie imprezy odbywały się nie pierwszy raz na tej sali…
- Reprezentant jaśnie wielmożnej Polski kontra lud pracujący miast i wsi! - zapowiedział ktoś z ironią.
Mój przeciwnik zaczął mnie okrążać, wykonując nieznaczne ruchy dłonią, w której trzymał broń. To sztuczka doświadczonych nożowników, chodzi o przełamanie inercji ciała, wtedy wykonamy szybciej każdy atak. W walce na noże w zasadzie nie można się bronić, krótkie ostrze nie pozwala na wychwytywanie ciosów wroga na klingę, jak to się robi w szermierce. W momencie ataku można się co najwyżej cofnąć lub wykonać unik, ale ruch całego ciała nigdy nie będzie szybszy od ruchu ramienia. Inną opcją jest odchylenie uzbrojonej dłoni przeciwnika i jednoczesne wykonanie własnej techniki. Jeśli natrafimy na zawodowca, pierwszy wariant przeważnie kończy się śmiercią, drugi - ranami ręki, którą staramy się zneutralizować atak.
Zmieniałem pozycję ciała tak, abym zawsze pozostawał zwrócony bokiem do Rosjanina. Nie poruszałem dłonią, w której trzymałem nóż. Czekałem. Nagle mój przeciwnik zaatakował. Lewą ręką zamarkował uderzenie w skroń, prawą pchnął w brzuch. Zwinąłem się w błyskawicznym skręcie, przepuszczając pod pachą jego nóż i obniżając pozycję ciała, ripostowałem, kontynuując obrót. Moje ostrze trafiło go w nerki. Dopiero teraz zauważyłem, że ktoś filmuje starcie.
- Jeden zero dla polskiego Specnazu - rozległ się ten sam głos, co przed chwilą. Tym razem już bez kpiny.
Przygaszono światło i na ściennym ekranie puszczono film dokumentujący walkę. Obserwując odtwarzane w zwolnionym tempie sekwencje, zauważyłem, że nóż przeciwnika zahaczył lekko o moją koszulę. Zapewne w realnej walce skończyłoby się to solidną raną.
- Polak został ranny, ale dałby radę dokończyć swoją kontrę - orzekł niski, przysadzisty grubasek. - To było tylko powierzchowne cięcie. Jeden zero dla polskiego Specnazu - potwierdził.
Nikt nie zaprotestował. Zaszurało odsuwane krzesło i na środek wyszedł zwalisty, niemal dwumetrowy mężczyzna. Bez słowa podniósł atrapę i przyjął pozycję do walki. W starciu na noże siła fizyczna nie ma żadnego znaczenia, liczą się tylko szybkość i precyzja. Przeważnie nadmierna masa mięśniowa ogranicza refleks, jednak zawsze istnieją wyjątki od tej reguły. Mój nowy przeciwnik poruszał się z gracją tancerki. Broń ukrywał za plecami, uniemożliwiając mi stwierdzenie, jakim chwytem ją trzyma. Wyprowadzane z takiej pozycji ataki były nieco wolniejsze, ale za to bardziej zaskakujące. Krążyliśmy wokół siebie przez kilka minut. To także była walka, egzamin z cierpliwości i zimnej krwi. Ktoś, kto atakował pochopnie - przegrywał. Tym razem ja przerwałem ten taniec, spróbowałem podciąć Rosjanina nagłym, zamiatającym kopnięciem. Bezskutecznie - błyskawicznie przerzucił ciężar ciała na drugą nogę. Skontrował, mierząc w szyję. Po chwili odskoczyliśmy od siebie, każdy z nas zarobił cięcie w przedramię. W rzeczywistości walka na noże rozstrzyga się w ciągu paru sekund. Nie każdy, kto nosi przy sobie nóż, potrafi się nim posługiwać - wygrywa lepszy. Nieprzyjemnie robi się dopiero wtedy, gdy obaj walczący wiedzą, jak używać ostrza. Kiedy zaatakował po raz kolejny, uderzając w okolice mojego obojczyka, odruchowo uniosłem ręce. Błyskawicznie zadane boczne kopnięcie odrzuciło mnie w tył. Upadłem, wykonując przewrót, aby osłabić impet ciosu. Nie wstając z klęczek, rzuciłem się w jego kierunku. Niemal mnie dopadł, jednak byłem minimalnie szybszy. Opierając się na jednej ręce, dźgnąłem go w podbrzusze.
- Punkt - ogłosił grubasek. - Dwa zero dla polskiego Specnazu.
Podniosłem się, ciężko dysząc, dotknąłem żeber - bolały. Splunąłem ukradkiem w dłoń, na szczęście w ślinie nie było krwi.
- Ostatnia runda - zadecydował korpulentny komentator.
Olbrzymi komandos podał mu atrapę.
- Może pan, profesorze - zaproponował.
- Kiedy chyba nie uchodzi… - Zaczerwienił się nazwany profesorem grubas.
Przyjrzałem mu się z namysłem - wyglądał na kogoś, kto ma kłopoty z wejściem na trzecie piętro.