KnigaRead.com/

Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola

На нашем сайте KnigaRead.com Вы можете абсолютно бесплатно читать книгу онлайн Adam Przechrzta, "Chorangiew Michala Archaniola" бесплатно, без регистрации.
Перейти на страницу:

Burknąwszy coś pod nosem, ponaglił mnie gestem. Odbezpieczyłem dyskretnie broń i otworzyłem drzwi. Wymacałem przełącznik, zapaliłem światło. Schody wiodły w dół. A więc jednak piwnica… Pomieszczenie, w którym się znalazłem, przypominało kotłownię: stary, węglowy piec najwyraźniej działał, było gorąco. Na mniej czy bardziej poobijanych krzesłach siedziało sześć osób, w tym jedna kobieta. Nieładna, pucołowata, o potarganych włosach, patrzyła na mnie z wyraźną niechęcią. Nie, żeby była wyjątkiem… Bez trudu dało się zauważyć, że nie ucieszyli się na mój widok. Poza nią wyróżniał się tylko krzepki mężczyzna pod pięćdziesiątkę, nagie, muskularne ramiona skrzyżował na piersi, w świetle dyndającej na drucie żarówki widać było wyraźnie więzienne tatuaże. Zapewne był to ów dobrze zorientowany kontakt Ihora. Pozostali wyglądali na mięśniaków o ilorazie inteligencji mniejszym od obwodu własnych bicepsów. Ustawiłem na środku jedno z kilku stojących pod ścianą krzeseł i usiadłem, starając się mieć wszystkich na oku. Siedzieliśmy niemalże w regularnym kręgu. Jak podają podręczniki stosunków interpersonalnych, ma to prowadzić do poczucia bezpieczeństwa i równości wszystkich znajdujących się w kręgu ludzi. Nie czułem się specjalnie bezpieczny…

- Może przejdziemy do rzeczy? - zaproponowałem.

Wytatuowany odpowiedział mi w jakimś obcym języku. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to grypsera. Zaraz też odezwali się inni, stopniowo na twarzach obecnych pojawiły się lekceważące uśmieszki. Najwyraźniej ktoś, kto nie grypsował, był śmieszny. Pozwoliłem im się bawić przez parę minut, ale widząc, że nie mają zamiaru odpuścić, wyjąłem glocka. Umilkli…

- Rozumiem już, że jesteście strasznymi, praskimi bandziorami, niebezpiecznymi wyrokowcami i w ogóle każdy z was, z wyłączeniem szanownej pani, to prawdziwy piorun w gaciach - powiedziałem znużonym tonem. - Niemniej jednak nasze spotkanie ma tylko jeden cel. Macie mi powiedzieć, gdzie obecnie chowa się mój znajomy kieszonkowiec na emeryturze.

- Kto?! - warknął wytatuowany.

Wymieniłem nazwisko złodzieja.

- Nie chcę mu zrobić krzywdy, muszę z nim po prostu pogadać.

Widząc, że to, co mówię, przyciągnęło ich uwagę, schowałem broń. To był błąd, siedzący po mojej prawicy osiłek natychmiast wyrwał spod leżącej na kolanach kurtki metalową rurkę i zaatakował. Uderzyłem go czubkami naprężonych palców w krocze. Zwalił się na brudną, betonową podłogę jak ścięte drzewo, jego jęk przeszedł niemal natychmiast w cienkie, wysilone popiskiwanie.

- Możecie spróbować jeszcze raz - wycedziłem przez zaciśnięte zęby. - Ale obiecuję: następny będzie trupem!

- Żeby nie ta spluwa… - zaczął któryś.

Doskoczyłem do niego i poderwałem z krzesła, uciskając jednocześnie nerw pod obojczykiem. Pchnąłem, aż osunął się bezwładnie po ścianie.

- Cierpliwość mi się kończy - ostrzegłem chrapliwym szeptem. - Podajcie mi adres dziadka!

W oczach kobiety niespodziewanie błysnęło zainteresowanie.

- To nie jest frajer - oznajmiła z nieledwie kokieteryjnym uśmiechem. - Powiedzmy mu.

Wyglądało na to, że zdobyłem przyjaciółkę… Po chwili wytatuowany podał mi adres kieszonkowca. Tak jak się spodziewałem, facet nie opuścił Pragi.

- Dziękuję uprzejmie - mruknąłem bez entuzjazmu. - Mam nadzieję, że ta informacja jest dokładna.

- Jak przewalisz na pekiel parafię… - odpowiedział z pogróżką w głosie.

Podrapałem się frasobliwie po głowie. Znowu poratowała mnie moja rozczochrana fanka.

- On chce powiedzieć, żebyś się nie ważył nas oszukać i skrzywdzić staruszka - wyjaśniła.

- Ile razy mam to powtórzyć? - wymamrotałem. - Podejdź do mnie - nakazałem. Zanim wstała, obejrzała się niepewnie na kumpli. Żaden nie zareagował. Dwóch nie było w stanie, a pozostali woleli nie ryzykować. Bez słowa złapałem ją za tłuste włosy i spojrzałem prosto w oczy. Już się nie uśmiechała, patrzyła twardo i nieprzyjaźnie, jak ktoś, kto niejeden raz w życiu zebrał razy, a jednak nie dał się złamać. Spięliśmy się wzrokiem, zmusiłem kobietę, by zajrzała w głąb, pod powierzchnię, tam, gdzie przestają się liczyć ogłada, erudycja czy pozycja społeczna. By ujrzała prawdę. Puściłem ją, gdy zadrżała.

- Powiedz im - poleciłem pustym, suchym głosem.

- Nie oszukuje nas - zapewniła, oddychając płytko. - Nie skrzywdzi go.

- Wyjaśnij im, dlaczego.

- Bo gdyby chciał to zrobić, po prostu by nas zabił.

Myślałem, że któryś się roześmieje i będzie potrzebna jeszcze jedna lekcja poglądowa. Niepotrzebnie, wszyscy zrozumieli. Odchodząc, poczułem przelotny żal, po śmierci Anny coś we mnie pękło. Naprawdę byłem gotowy zabijać. Czasem tak jest, jeśli przeżyjesz piekło - stajesz się twardszy, mądrzejszy, bardziej cyniczny. Ale nigdy, przenigdy nie stajesz się lepszy. Coraz więcej bestii, coraz mniej człowieka…

* * *

Miała może pięć lat, na pewno nie więcej. Leżała z przymkniętymi oczyma, oplatana podpiętymi do wenflonów rurkami, drobna i dziwnie nie na miejscu w szpitalnym łóżku. Siedząca obok kobieta trzymała ją za rączkę. Nie zareagowała, kiedy weszliśmy do izolatki. Omiatała co chwila czujnym spojrzeniem twarz córki, wyraz jej oczu świadczył o tym, że już dawno pożegnała się z wszelką nadzieją. A przecież dopięli swego, ściągnęli mnie do szpitala…

- Lekarze za długo czekali - poinformował mnie szeptem wnuk starego kieszonkowca. - Miała początkowo dobre wyniki, więc przesunęli ją na sam koniec listy przeszczepów. Bo my mamy limit - dodał gorzkim tonem. - Być może gdybym dał łapówkę w odpowiednim momencie… - Zagryzł wargi, jego twarz stężała. - Nieważne - westchnął ciężko. - Teraz jest już za późno na normalny przeszczep, pojawiły się komplikacje. Tylko klinika w Mediolanie podjęłaby się operacji w takim stadium choroby, a to kosztuje. Dlatego ukradłem tę szmatę…

- Szmatę? - spytałem ze zdziwieniem.

- To wygląda jak coś, co moja babka kupowała czasem na jarmarku. - Wzruszył obojętnie ramionami. - Nikt tego nie chciał. Przynajmniej za taką cenę, jaką muszę uzyskać, aby pomóc córce.

- To znaczy?

- Sto, sto pięćdziesiąt tysięcy euro.

- Za ile chce pan sprzedać sztandar?

- Sztandar?

- Mniejsza z tym - mruknąłem. - Proszę podać kwotę.

- Dziesięć tysięcy? - Popatrzył na mnie niepewnie. - To by pozwoliło zakupić leki na miesiąc. To znaczy takie, których nie refundują. Może przez ten czas… - Nie dokończył, opuścił bezwładnie ręce.

Leżące na łóżku dziecko otworzyło oczy, mała, drobna łapka zacisnęła się na nadgarstku matki. Kiedy nas zauważyła, przez jej usta przemknął przelotny uśmiech.

- Tata - wyszeptała.

Mój rozmówca, zbudowany jak kulturysta szatyn, uklęknął przy posłaniu, z wyraźnym trudem powstrzymując łzy. Schylił się, żeby córka mogła objąć go za szyję. Po chwili obejrzał się na mnie.

- Proszę jechać do dziadka, on panu da tę rzecz - powiedział.

Bez słowa wypisałem czek, który położyłem na kulawym, porysowanym stoliku. Podziękował mi zdawkowym skinieniem głowy, nie sięgnął, aby sprawdzić kwotę. Tak jak żona, pogodził się z nieuniknionym.

Stary czekał na mnie przed szpitalem, kiedy otworzyłem drzwi, posłusznie zajął miejsce w samochodzie.

- Nie mogę - wymamrotał. - Nie mogę na nią patrzeć, to boli…

- Jest ta klinika w Mediolanie - zauważyłem.

- Sto tysięcy euro? - zaśmiał się ponuro. - W dawnych czasach może mógłbym zdobyć taką sumę, ale dzisiaj… - Machnął z rezygnacją ręką.

Milczałem przez całą drogę i później, dopóki nie przekazał mi chorągwi Michała Archanioła. Nie otworzyłem zawiniętej w zwykły szary papier paczki, wiedziałem, że sztandar jest w środku. Czułem to. Jego pieśń wabiła i wzywała do walki. Trzęsącymi się dłońmi schowałem artefakt w zanadrze, nacisnąłem klamkę.

- Zostawiłem czek na sto pięćdziesiąt tysięcy euro - powiedziałem, nie odwracając się. - Jedźcie do Mediolanu.

W drodze do domu rozmyślałem o relikwii i o małej dziewczynce, której dzisiaj podarowałem nadzieję. Z irytacją skonstatowałem, że czuję dziwną satysfakcję. Nigdy nie byłem zbyt sentymentalny, w akcjach charytatywnych uczestniczyłem sporadycznie i raczej z poczucia obowiązku, nie angażowałem się też specjalnie finansowo. Teraz miałem wrażenie, jakby ktoś poklepał mnie po plecach z aprobatą. Bez zbędnych słów, bez pochlebiania, szczerze. Ktoś nieskończenie potężniejszy ode mnie, dowódca. Przez całą drogę starałem się przezwyciężyć ten nastrój. Obce mi były skłonności do uniesień religijnych i nie miałem zamiaru tego zmieniać. Nawet dla Michała Archanioła. Po pewnym czasie w uczucie zadowolenia wplotła się delikatna nutka rozbawienia. Wolałem tego nie analizować, jeszcze trochę, a zacznę mieć widzenia świętych Pańskich…

Kiedy przyjechałem do domu, mimo zmęczenia wielogodzinną podróżą od razu rozpakowałem chorągiew. Jej widok poraził mnie niczym uderzenie w żołądek - widoczny fragment wyglądał tak, jak w moich snach! Przeciągnąłem opuszkami palców po tkaninie, by zbadać fakturę jedwabiu, wyraźnie czułem złote i srebrne nitki. Sztandar, a raczej jego część, którą w końcu znalazłem, była niewielkich rozmiarów, jakieś trzydzieści na czterdzieści centymetrów. Twarz Archanioła Michała nie emanowała spokojem jak na prawosławnych ikonach, otwarte usta przywodziły na myśl rzucającego rozkaz wodza, gest uzbrojonej w srebrny miecz ręki był jednoznaczny w swej wymowie, wzywał do ataku. Także zbroja anioła różniła się od przedstawianych w raczej symboliczny sposób pancerzy nałożonych na krótki, żołnierski chiton, jakie można było zobaczyć na malowidłach. Przypominała średniowieczną zbroję lamelkową, wykonaną z kilkuset metalowych płytek. Głowę Michała ozdabiał pendition - wstążka będąca symbolem posłuszeństwa aniołów wobec Boga.

Wybrałem numer, który kiedyś podał mi Dżuma, odebrał niemal natychmiast.

- Tak? - Brat Anny nie bawił się w uprzejmości.

- Mam - odparłem równie zwięźle.

- Chorągiew? - spytał z niedowierzaniem.

- Na to wygląda. Trzydzieści na czterdzieści centymetrów, spłowiały jedwab w kolorze kości słoniowej, widać tylko postać Michała Archanioła. Postać Archistratiga przedstawiono w ruchu, twarz jest wyraźnie niekanoniczna. Bardzo dokładnie wyhaftowano zbroję, na oko typu lamelkowego.

- Miałeś jakieś… sny?

- Miałem - przytaknąłem bez entuzjazmu. - Widziałem we śnie chorągiew, kilkakrotnie. I haftujące ją kobiety. W tle mignął mi jakiś herb z niedźwiedziami.

- Może to Wielki Nowogród? - odezwał się z namysłem. - Według jednej z kronik sztandar powstał na rozkaz Aleksandra Newskiego.

Włączyłem komputer i wszedłem na rosyjską stronę Wielkiego Nowogrodu - rzeczywiście w herbie miasta były dwa niedźwiedzie, choć nie znalazłem informacji na temat daty powstania godła.

- Może i Nowogród - burknąłem. - Nie mam teraz siły na prowadzenie badań heraldycznych. Co dalej?

- Nic - odezwał się po chwili. - Wystarczy, że masz sztandar. Jeśli zajdzie potrzeba, udzielisz błogosławieństwa Michała Archanioła. To wszystko.

- Błogosławieństwa?! Ja?

Parsknął krótkim, urywanym śmiechem.

- A kto? Sny świadczą o tym, że zostałeś zaakceptowany jako Chorąży. Kimże jestem, aby sprzeciwiać się woli Archistratiga? - dodał obłudnym tonem.

Zamurowało mnie. Usłyszałem ponownie śmiech Dżumy i zostałem sam ze swoimi myślami. Chorąży… Dobre sobie. Nie miałem złudzeń odnośnie do swojego poziomu moralnego. Wiedziałem, że nie jestem może najgorszym człowiekiem, ale wiele brakowało mi do ideału. Nie czułem się na siłach przekazywać czyjegokolwiek błogosławieństwa, jednak wyglądało na to, że nie mam wyboru, albo że dokonano go za mnie… Nie byłem zachwycony tą sytuacją. Miałem nadzieję, że wcześniej czy później ktoś przejmie ode mnie to brzemię. Raczej wcześniej niż później…

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Ależ z ciebie świnia - powiedziała profesor Małgorzata Boerner. - Męska, szowinistyczna świnia.

Po zajęciach zaprosiła mnie do niewielkiej, często odwiedzanej przez wykładowców knajpki. Zaprosiła po raz trzeci. Poprzednio odmawiałem, nie czułem się na siłach rozmawiać swobodnie z jakąkolwiek kobietą, nawet jeśli miałoby to być całkiem niewinne spotkanie. Potrzebowałem czasu. Teraz, kilka miesięcy po śmierci Anny, nie stawiałem oporu, ale uregulowanie rachunku wziąłem na siebie.

- I tak mnie lubisz - odparłem, puszczając do niej oko.

Dopiero po fakcie przypomniałem sobie, że moja towarzyszka nie przepada za tego typu żartami.

- Przepraszam - rzuciłem ze skruchą.

Popatrzyła na mnie się z uroczą niepewnością, przygryzła wargi.

- Nie powinnam tyle pić - stwierdziła.

Uniosłem brwi, wypiła trzy lampki wina, ale faktycznie było widać, że nie należy do najodporniejszych na alkohol.

- Lubię, jak się ze mną przekomarzasz - dodała.

Wyraźnie poczułem, że puls mi przyspiesza i raczej nie z powodu wina. Po zaprawie z Davidoffem i rosyjskim Specnazem miałem gwarancję na trzy czwarte litra wódki. Dopiero później zaczynały się schody… Trudno powiedzieć, aby Małgorzata była mi obojętna, kombinacja urody, inteligencji i dziewczęcej niemal nieśmiałości była porażająca. Przede wszystkim bardzo ją lubiłem.

- Może powstrzymaj się od takich stwierdzeń - zaproponowałem markotnie. - Nie jestem jeszcze… gotowy.

- To znaczy, że na darmo wlałam w siebie to wino? - Uśmiechnęła się figlarnie.

Westchnąłem, ale nie skomentowałem. Nie chciałem urazić mojej towarzyszki, która najwyraźniej była na lekkim rauszu. Nigdy dotąd tak się nie zachowywała, gdybym jej nie znał, pomyślałbym, że ze mną flirtuje. Widząc moją minę, Małgorzata przeprosiła natychmiast, jak się zdawało, autentycznie zakłopotana swoim postępowaniem. Nie chciałem, żeby pomyślała, że się na nią gniewam, więc zaprosiłem ją do siebie.

Wychodząc, minęliśmy stolik Wieleckiej. Pani doktor popijała aperitif, bębniąc po blacie palcami, najwyraźniej na kogoś czekała. Wyglądało na to, że na próżno. Delikatnym pchnięciem skierowałem Małgorzatę ku wyjściu, a sam usiadłem bez pytania naprzeciwko swojej niedoszłej sympatii. Spojrzała na mnie z zaskoczeniem, do tej pory zawsze zachowywałem się jak gentleman.

- Zmieniłem się - poinformowałem ją bezceremonialnie. - Jeżeli jeszcze raz wywiniesz jakiś numer mnie albo komuś z moich przyjaciół, dołożę starań, żeby cię zniechęcić. Radykalnie.

Davidoff opowiedział mi, jak po starciu z Dżumą Wielecka rozpoczęła kampanię plotek, usiłując mnie za wszelką cenę zdyskredytować. Zniszczenia, jakie poczyniliśmy w sali wykładowej, miały być dowodem na moją ostateczną degrengoladę. Sprawie ukręcono łeb w zarodku, bo w mojej obronie wystąpiła większość wykładowców, a nawet studenci, ale powoli kończyła mi się cierpliwość. Wiedziałem, że takie kobiety jak Wielecka każdy prawdziwy czy wyimaginowany afront pod swoim adresem traktują jak zbrodnię przeciwko ludzkości i nigdy nie wybaczają. Nie miałem ochoty oglądać się za siebie przez najbliższe kilka lat i rozmyślać, co znowu knuje tryskające jadem babsko.

Перейти на страницу:
Прокомментировать
Подтвердите что вы не робот:*