Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- Nie posłałem jej tam przypadkiem - przyznałem. - Jednak jeśli to, co teraz powiem, wyjdzie poza ten gabinet, wszystkiemu zaprzeczę.
- Słucham - rzucił szorstko dziekan.
- Pan Władzio coraz bardziej… przekraczał granice normalności. I nikt z tym nic nie zrobił. Mogę skończyć? - spytałem, widząc, że ma zamiar mi przerwać.
Opadł na fotel z westchnieniem.
- Ani pan, ani rektor, ani nawet profesor Davidoff.
- Dlaczego akurat Davidoff? - obruszył się mój rozmówca. - Przecież to nie należy do jego obowiązków.
Milczałem przez chwilę, zastanawiając się, ile mogę powiedzieć.
- Jako dziecko profesor Davidoff przeżył kilka lat na ulicy - powiedziałem. - A rosyjska ulica to nie bajka… On wie, jak się czuje ktoś bezsilny. Dlatego jest może bardziej uwrażliwiony na takie sprawy. Gdyby pan Władzio trafił na jakąś nieśmiałą dziewuszkę z prowincji, mogłoby to się skończyć nieciekawie.
- Przecież Davidoff nie ma żadnej konkretnej władzy na uczelni! Owszem, jest bardzo wpływowy, ale…
- No właśnie: ale… - mruknąłem. - Bałem się, że załatwi to łyżką do opon.
- Czym? - nie zrozumiał dziekan.
Zrelacjonowałem mu zajście na parkingu dokładnie i bez żadnych upiększeń.
- Myśli pan, że Davidoff byłby zdolny…
- Nie myślę, wiem - uciąłem. - Dlatego wysłałem tam tę dzieweczkę. Wraz z koleżanką, aby miała świadka.
- Wszystko rozumiem - odparł dziekan zdegustowany. - Jednak jak pan mógł narazić te dziewczęta? Przecież ten wariat mógł je pobić! No i nie wyobraża pan sobie chyba, że taki drobiazg jak obiektywny świadek zajścia powstrzyma profesora Oszerkę? To pieniacz!
Uśmiechnąłem się z rozmarzeniem.
- Nie będzie żadnej sprawy sądowej - poinformowałem z błogą miną. - Najdalej jutro Oszerko wycofa się z tego i najprawdopodobniej zabierze synalka z uczelni.
- Akurat! - prychnął dziekan. - Już to widzę!
- Może mały zakładzik, panie profesorze? - zaproponowałem. - Powtarzam: jutro Oszerko wycofa oskarżenie. Bardzo szybko wycofa…
Mój gość demonstracyjnie wywrócił oczyma.
- Chyba odchodzimy od tematu - zauważył.
- Ta studentka jest przeszkolona w zakresie walki wręcz. Wiedziałem o tym. Brała udział w realnych starciach, pan Władzio to dla niej betka - oznajmiłem beztrosko. - Na uczelni wykonywała zapewne jakieś zadanie, być może chodziło o przekręty finansowe albo narkotyki?
Dziekan leniwie uniósł brwi.
- Przekręty? Wiedziałbym o tym. O narkotykach też. A teraz może powie pan prawdę? - zaproponował.
- Nie znam prawdy - odparłem niechętnie. - Być może, ale tylko być może, że mnie śledziła…
- Dlaczego miałaby pana śledzić?
- Mam kontakty z siłami specjalnymi, prowadzę dla nich wykłady z zakresu cybernetyki. Mogli uznać, że coś mi zagraża, albo po prostu mnie sprawdzać.
- Sprawdzać?
Sapnąłem ze zniecierpliwieniem - trudno wyjaśnić komuś z zewnątrz, jak wygląda świat tajnych służb i sił specjalnych.
- No, na przykład, czy nie jestem namierzany przez obcy wywiad, czy nie przekazuję wrogom informacji… - wycedziłem przez zaciśnięte zęby.
- Rozumiem, że dochodzimy do sedna. - Pokiwał głową dziekan. - Zapewne nie był pan zachwycony faktem inwigilacji i postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu…
- Trochę pan to trywializuje, profesorze, ale z grubsza o to chodziło.
- Więc Oszerko…
- Oszerko zostanie poproszony o wyjaśnienie, dlaczego jego syn zaatakował agenta operacyjnego na służbie. Pan Władzio także będzie musiał się gęsto tłumaczyć, oczywiście gdy już dojdzie do siebie… Być może powstaną wątpliwości, czy to naprawdę był przypadek. Zbadają życiorys pana Władzia, a i sam profesor znajdzie się pod lupą. Nie, Oszerko nie będzie robił żadnych kłopotów, będzie współpracował. I może wreszcie zabierze się za syna…
- Może, może… - mruknął z roztargnieniem dziekan. - Ale ta studentka, czy nie dowiedziałem się za dużo? Ja nie wygłaszam wykładów dla komandosów.
- Niech się pan nie martwi, najwyżej będę musiał pana zabić.
- Doktorze Korpacki! - przywołał mnie do porządku.
- Widział ją pan? - spytałem.
- Tak, rozmawiałem z nią zaraz po tym zajściu.
- Proszę ją opisać - zażądałem.
- Około dwudziestu pięciu lat, szczupła, ale nie chuda. Czarne krótkie włosy - dodał po zastanowieniu.
- Twarz?
- Zwyczajna - odparł niepewnie.
- Już jej pan nie zobaczy - poinformowałem. - Pewnie wyszła z uczelni, zdjęła perukę, zmyła makijaż i zmieniła się tak, że żaden z nas nie poznałby jej na ulicy. A na to, że jest związana ze specsłużbami, ma pan tylko moje słowo. Pewnie dostanie pan jeszcze uprzejmy list, informujący, że maltretując pana Władzia, doznała takiego szoku, że nie może wrócić na uczelnię. Ot, i wszystko - zakończyłem, wzruszając ramionami. - Nie ma dziewczyny, nie ma problemu.
- Teraz może pan zrobić użytek z barku - powiedział dziekan. - Naprawdę coś mi się należy od życia, a jestem już po pracy.
- Zostałem ułaskawiony?
- Ułaskawiony? Zdecydowanie nie. Otrzyma pan szansę, nic więcej.
Otworzywszy barek, od razu zauważyłem nową butelkę, zapewne Davidoff odwdzięczył się za wódkę od alchemika. Ardbeg 1976. Cmoknąłem z uznaniem, Rosjanin miał gest. Ardbeg to destylarnia założona w 1815 roku przez rodzinę Mac Dougall. W 1976 roku do dwóch beczek po sherry wlano wyjątkowo udaną partię whisky. Kiedy dojrzała, otrzymano niecałe tysiąc butelek trunku. Ardbeg 1976 nie została rozcieńczona przed butelkowaniem i zawiera ponad pięćdziesiąt procent alkoholu, nie została też przefiltrowana na zimno, co oznacza, że w jej zapachu i smaku odnaleźć można pozostałości ze wszystkich etapów produkcji: drobinki miedzi z alembików, drewno z kadzi fermentacyjnych wykonanych z oregońskiej sosny czy wreszcie z dębowych beczek. Ardbeg 1976 to legenda.
Rozlałem trunek do szklanek, nie dolewając wody, ani nie dodając lodu, co byłoby profanacją. Wypiliśmy. O moje podniebienie rozbiła się fala ognia o posmaku dymu torfowego i morskiej soli, zapachniało dziką miętą, kwitnącym wrzosem i drewnem sandałowym.
- Niech pan przeprosi tę drugą studentkę, była wyraźnie zdenerwowana - polecił dużo przyjaźniejszym tonem dziekan.
- Oczywiście - przytaknąłem. - Dolać panu?
- Chyba nie powinienem, alkohol tej klasy…
- Kiedyś go trzeba wypić - odparłem obojętnie. - Za jakiś miesiąc będę mógł pana poczęstować wódką destylowaną według starego, alchemicznego przepisu.
- Apage satanas - jęknął dziekan, podsuwając mi szklankę.
* * *
Dopadła mnie na stacji benzynowej, tuż przed wioską alchemika. Wyszła zza jednego z dystrybutorów, kiedy odliczałem pieniądze za benzynę. Przytuliła się do moich pleców, wykrzykując hałaśliwie słowa powitania na użytek kręcących się wokół ludzi. W kręgosłup wbiła mi lufę pistoletu.
- Do samochodu! - rozkazała. - I żadnych głupstw, znasz procedury.
Znałem. Zasiadłem na miejscu kierowcy, otworzyłem tylne drzwi, w lusterku widziałem tylko bujną blond perukę i wielkie, ciemne okulary.
- Jedź tam, gdzie miałeś jechać - poleciła. - Potem porozmawiamy.
Posłusznie ruszyłem w kierunku pobliskiej wioski, obie ręce trzymałem na kierownicy, ale delikatnymi ruchami barków odchyliłem nieco połę marynarki, szykując się do błyskawicznego wyjęcia noża. Jeśli będzie trzeba. Nie wyczułem w kobiecie agresji, ale być może zabijała na zimno, bez emocji…
Kiedy przejeżdżaliśmy przez młody sosnowy lasek, zwolniłem do czterdziestu kilometrów, szykując się do nagłego ataku - miałem nadzieję, że kiedy zdejmę dłonie z kierownicy, samochód utknie wśród niezbyt jeszcze wyrośniętych drzew. Jeśli nie, cóż… wszystko było lepsze niż zdanie się na łaskę uzbrojonej wariatki. Wtedy poczułem znajomy zapach - to była moja „studentka”.
Odetchnąłem. Zmieniła wygląd, ale najwyraźniej nie pomyślała o perfumach. Dodałem gazu i po paru minutach zajechałem pod wiejską restaurację.
- Hej! - zawołała. - Co ty sobie wyobrażasz?!
- Wyłaź! - warknąłem. - I nie strasz mnie więcej. O mało co nie zarobiłaś nożem.
- Przepraszam najmocniej. - Wydęła ironicznie usta. - Powinnam ci od razu powiedzieć, że to nie jest próba gwałtu.
Złapałem dziewczynę za rękę i wciągnąłem do knajpy. Trzech mężczyzn o wyglądzie meneli konsumowało coś na kształt bigosu, zapijając go obficie wódką. Tuż przy wejściu siedziała z obojętną miną tłusta kobieta w niespecjalnie czystym fartuszku kelnerki.
- Czy naprawdę nie możemy pogadać gdzie indziej? Moja towarzyszka zmierzyła przestraszonym spojrzeniem niezbyt wytworne wnętrze.
- Pamiętaj, że jesteś twardym, wyszkolonym zawodowcem, ta świadomość ci pomoże - odparłem kpiąco.
- Ale nie wiem, czy byłam szczepiona na wszystkie choroby zakaźne, a nie wygląda na to, żeby tu ktoś zawracał sobie głowę higieną - odparowała.
- Państwo życzą? - Strzepnęła brudną ścierką kelnerka.
- Dwie butelki wody mineralnej. Nieotwarte - zadysponowała blondynka.
Usiadłem przy jednym z wolnych stolików, odruchowo sadowiąc się twarzą do wejścia; stolik był dwuosobowy, a krzesła ustawiono naprzeciwko siebie, „studentka” musiała więc siłą rzeczy zająć miejsce vis-à-vis mnie. Uśmiechnąłem się złośliwie, widząc, jak ogląda się nerwowo. Pozycja plecami do drzwi to koszmar każdego zawodowca, tak siadają tylko cywile. Pierwsze, co robi profesjonalista w lokalu, to zajmuje miejsce plecami do ściany i rozgląda się, kto siedzi w podobnej pozycji. Bo tylko tacy ludzie mogą stanowić dla niego zagrożenie.
Kelnerka z łoskotem postawiła przed nami zamówioną wodę mineralną i dwie szklanki. Na oko nawet czyste. Podziękowałem jej uśmiechem i uregulowałem rachunek. Nikt nie zgłosił zastrzeżeń odnośnie do mojego szowinistycznego zachowania.
- No więc? - Spojrzałem w oczy siedzącej naprzeciwko dziewczynie. - Co to ma znaczyć?
Przez moment wyglądała na zmieszaną.
- Chodzi o rutynową działalność kontrwywiadowczą - poinformowała. - W końcu zadawałeś się z tymi Rosjanami, a jednej panience nawet zaoferowałeś gościnę. Sprawdzaliśmy, czy nie jesteś śledzony, no i przeczesaliśmy twój dom na obecność pluskiew.
- Myślisz, że Koszka założyłaby mi podsłuch?!
- Nie wiem - odparła rozsądnie. - Nie znam laski. Co prawda na razie jest tylko studentką akademii FSB, ale mogłeś być jej pracą dyplomową…
Zacisnąłem usta, jednak nie podjąłem kłótni, moja rozmówczyni miała rację: interesy Polski i Rosji momentami mocno się rozmijały. Sądziłem, że Rosjanie mi ufają, lecz było więcej niż pewne, że podjęli podobne środki ostrożności wobec osób, z którymi się u nich stykałem. Takie były zasady gry.
- No dobrze, ale po cholerę ten napad?! Mało brakowało, a któreś z nas by oberwało.
- Wkurzyłeś mnie na uczelni - przyznała. - Chciałam się odegrać.
- Jeśli chodzi o pana Władzia, to…
- Nie - przerwała mi energicznie. - Chodzi mi o to, że mnie zdemaskowałeś. Do teraz nie mogę pojąć, w jaki sposób.
- Perfumy - mruknąłem. - Mam bardzo czuły węch.
Nie miałem zamiaru nikogo informować, że moje zmysły uwrażliwiły się po wypiciu alchemicznej mikstury. Podobnie jak wzrosła wydolność organizmu. Po powrocie z Rosji sprawdziłem to wielokrotnie.
- A więc to tak. - Pokiwała głową w zamyśleniu. - Nie przyszło mi to do głowy.
- Teraz już wiesz - uciąłem.
- W takim razie będę się zbierać - zadecydowała. - A tak w ogóle po co tu przyjechałeś? - zainteresowała się nagle.
- Do znajomego, mamy wspólne hobby - wyjaśniłem. - Alchemia i takie tam…
Nie wyglądała na zaskoczoną, najwyraźniej cieszyłem się opinią ekscentryka. Pożegnaliśmy się krótko i parę minut później pukałem do domu alchemika. Psy mnie nie obszczekały, oba zachowywały bezpieczny dystans.
Mężczyzna nawet nie podniósł się na mój widok. Siedział za stołem laboratoryjnym zastawionym sprzętem alchemicznym i wąchał coś z niepewną miną.
- Dobrze, że pan przyjechał - odezwał się z roztargnieniem. - Może pan spróbuje?
Wyciągnął w moją stronę niewielki szklany flakonik.
- Co to takiego? - spytałem nieufnie.
- Perfumy. Kiedyś zaproponował mi pan, żebym się za to wziął.
- Pamiętam. W czym problem?
- Trudno mi ocenić, czy się udało - stwierdził niezdecydowanym tonem. - Przygotowałem bazę, która reaguje z kroplą ludzkiej krwi. Pewnie wystarczyłaby odrobina jakiegokolwiek płynu fizjologicznego, ale krew jest najbardziej… wyrazista. Efektem ma być indywidualnie dobrany zapach. Podejrzewam, że może być afrodyzjakiem. - Zaczerwienił się wyraźnie.
- Na jakiej podstawie pan tak sądzi? - Zmierzyłem go uważnym spojrzeniem.
- Proszę najpierw samemu ocenić - poprosił. - Może się mylę…
Wziąłem buteleczkę, powąchałem.
- Czuję zapach siana, dobrze wygarbowanej zwierzęcej skóry, piżmo, może jeszcze mech? - stwierdziłem w zadumie. - Ciekawy zapach, tylko trochę… ekhmm… niemęski. Nie, to nie tak - poprawiłem się natychmiast. - Męski, ale jakiś taki… zniewieściały?
Olbrzymi mężczyzna przytaknął ponuro.
- Na to wygląda - przyznał. - Trochę zostało mi na dłoniach, a kiedy poszedłem do sklepu, w pogoń za mną ruszył nieznany mi bliżej przejezdny, bardzo przystojny pan. Wydawało mu się, że znalazł miłość swojego życia…
Z trudem zachowałem powagę.
- Ale nie jest pan gejem?
- Nie! - warknął, piorunując mnie wzrokiem. - Myślę, że ma to związek z trybem życia, może z częstotliwością kontaktów z kobietami? Gdyby pan zechciał dodać kroplę krwi do drugiej próbki…
Z trudem opanowałem nerwowy skurcz mięśni twarzy.
- Od czterech miesięcy nie mam żadnych kontaktów z kobietami - powiedziałem, starając się mówić spokojnym, równym głosem. - Szkoda marnować tę substancję. Jednak jeśli pan chce, mogę wypróbować trochę na jakiejś znajomej.
Skinął głową, wydając nieartykułowany pomruk - jak zwykle uprzejmy do szaleństwa i komunikatywny…
Wracałem do Krakowa, wioząc nowy zapas alchemicznej wódki i kilka buteleczek z perfumami, choć może należałoby powiedzieć - potencjalnymi perfumami. Znowu dopadły mnie ponure myśli - kiedyś zamierzałem zrobić Annie niespodziankę, podarować perfumy, jakich nie mogła kupić w najbardziej nawet ekskluzywnym sklepie. Teraz… Zatrzymałem samochód na poboczu, gdy wzrok zasnuły mi łzy. Nie wiedziałem, czy bardziej żałuję, że umarła, czy że muszę żyć bez niej. Ludzki egoizm ujawnia się najczęściej w sytuacjach ekstremalnych, jest wówczas wyraźnie widoczny, znikają wszelkie pozory, tracimy tendencję do samooszukiwania. Byłem wściekły na Annę, że mnie zostawiła. Czułem irracjonalny, niemal dziecięcy gniew. Oczywiście wiedziałem, że to nie wszystko - moja złość była podszyta uczuciami, w które nie chciałem się nawet wgłębiać. Bałem się. Świadomość, że tak wiele może zależeć od innej istoty - przerażała.