Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
Przez resztę drogi koncentrowałem się na głębokim, przeponowym oddychaniu, dojechałem do domu spokojny, choć nadal w minorowym nastroju. Czas, pomyślałem smętnie. Tylko upływ czasu może zmienić tę sytuację. Tak przynajmniej mówią, miałem nadzieję, że to prawda.
* * *
Z samego rana odebrałem dwa telefony: jeden od Dżumy, drugi od Magika. Głos brata Anny dobiegał mnie niewyraźnie, jakby przez ścianę. Po raz pierwszy też usłyszałem w nim nerwowe nuty. Dżuma informował mnie, że być może niedługo będą potrzebne moje usługi jako, jak się wyraził, „Chorążego”. Cała sprawa miała wiązać się z wyjazdem za granicę. Mimo moich nacisków nie powiedział nic więcej, poinformował jedynie, że być może kwestia stanie się nieaktualna, o ile poskutkują działania „bardziej konwencjonalne”. Jednak mówił to bez specjalnego przekonania, zanim zdążyłem poprosić go o konkrety, rozłączył się i nie odpowiadał na próby kontaktu z mojej strony.
Informacja od Magika była jeszcze bardziej zwięzła.
- Pamiętasz, co ci mówiłem ostatnio o tych narkotykach? - spytał Ihor.
- Tak.
- Siedemnasta piętnaście, dzisiaj, lotnisko w Warszawie. Australijskie linie lotnicze, lot Delhi - Warszawa via Wiedeń. Za chwilę prześlę ci faksem fotografię i numer lotu - rzucił ostrym tonem. - Pomyślnych łowów - zakończył rozmowę.
Podszedłem pospiesznie do faksu, niecierpliwie czekałem, aż maszyna wypluje zdjęcie. Przedstawiało młodą Hinduskę w sari, druga kartka zawierała szczegóły dotyczące lotu.
- Szlag… - wymamrotałem.
Normalnie zadzwoniłbym do Marka, ale wiedziałem, że jest chwilowo niedostępny, wraz z niemal całą obsadą CGR uczestniczył właśnie w kursie szkoleniowym w tropikach. Mogłem oczywiście przekazać sygnał odpowiednim służbom i nie zawracać sobie tym głowy, jednak podejrzewałem, że pod nieobecność Marka natrafi on na entuzjastów w rodzaju pułkownika Rućki, którzy oleją go z zimną krwią. Nie wiedziałem też, czy przekazanie mi wiadomości o planowanym przemycie nie było dla Magika w mniejszym czy większym stopniu ryzykowne, a jeśli zorientuje się, że nic nie zrobiłem w tej kwestii, następnej informacji nie będzie… Sprawa była tym ważniejsza, że wydawało się wątpliwe, aby Ihor zawracał mi głowę jakimiś detalistami.
Zastanowiłem się chwilę - Marek i jego chłopcy byli nieuchwytni, Anton nadal przebywał w Rosji, zostawał tylko Sasza. Sęk w tym, ze nie znałem go zbyt dobrze. Potrzebowałem jakiegoś wsparcia, ale też kogoś, kto będzie ściśle wykonywał moje polecenia, działając samodzielnie, w zasadzie wykraczaliśmy poza granice prawa. Ostatnie, czego bym sobie życzył, to jakaś afera spowodowana nadmiernym… entuzjazmem. Z drugiej strony, mimo iż Sasza odgrywał przeważnie rolę wiejskiego głupka, gdyby był naprawdę narwany lub miał problemy z subordynacją - na pewno nie służyłby w Specnazie. Tak czy owak, nie miałem wielkiego wyboru…
Zadzwoniłem z automatu: jak konspiracja, to konspiracja. Co prawda, gdybym był namierzany przez zawodowców, w niczym by mi to nie pomogło, ale odrobina ostrożności jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Kiedy Sasza podniósł słuchawkę, przedstawiłem mu zwięźle sprawę, używając dość ogólnikowych stwierdzeń. Jeśli się zgodzi, o detalach pogadamy osobiście.
- Spotkamy się za godzinę na lotnisku - zdecydował. - Jeśli chcemy zdążyć, musimy natychmiast lecieć do Warszawy.
Trzeba mu było przyznać, że nie tracił czasu na próżne gadanie.
- W porządku - odparłem. - Już jadę.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Hinduskę śledziliśmy bez trudu, po wylądowaniu poprosiła o pomoc przy ściągnięciu wózka z taśmy bagażowej, ułożyła w nim trzymane do tej pory na rękach niemowlę i opuściła teren lotniska. Zadziwiająco niewielką torbę przewiesiła przez ramię. Kilka ulic dalej weszła na parking i zniknęła wraz ze swoim bagażem w czarnym vanie z przyciemnionymi szybami. Byliśmy na to przygotowani, prowadząc wypożyczony samochód, Sasza utrzymywał dystans kilkudziesięciu metrów.
- Konstancin-Jeziorna - zawyrokował po kwadransie.
Mruknąłem potakująco. Rosjanin zwolnił, zwiększając dystans od śledzonego pojazdu.
- Tu nam nie ucieknie - stwierdził.
Van zatrzymał się przed sporych rozmiarów willą, kobieta wysiadła, niosąc zawodzące monotonnie dziecko. Towarzyszący jej smagły mężczyzna otworzył pospiesznie drzwi do domu i ponaglił ją gestem, rozglądając się wokół nerwowo. Po chwili oboje zniknęli wewnątrz.
Nacisnąłem kilkakrotnie dzwonek, potem użyłem pięści i butów.
- Zarysowaliście mi lakier! - zaryczałem. - Zadzwonię na policję!
Trudno powiedzieć, czy przekonały ich moje wykrzykiwane kiepską angielszczyzną groźby, czy też miotane przez Saszę z bezbłędnym akcentem przekleństwa, dość że w końcu wyszedł do nas kierowca vana.
- Nie było żadnej kolizji! - oświadczył z oburzeniem. - Jechałem ostrożnie!
Jego mina świadczyła wyraźnie, że ma zamiar dokładnie omówić tę kwestię, jednak zamiast kontynuować, osunął się na ziemię z kredowobiałą twarzą. Nie dziwiłem się, Sasza użył paralizatora o napięciu pięciuset tysięcy wolt… Związałem faceta jego własnym paskiem i krawatem, według wszelkich reguł szkoły hojojutsu, łącząc wykręcone za plecy dłonie z pętlą na szyję, tak że każdy gwałtowniejszy ruch musiał spowodować utratę przytomności.
- Mam nadzieję, że to nie pomyłka - mruknąłem.
- Wątpię - odparł z ponurą miną Sasza. - Magik to kawał gnoja, ale nie przekazywałby ci fałszywych informacji.
Pozbawione śpioszków dziecko leżało na twardym, drewnianym stole niczym porzucona zabawka. Dotknąłem jego szyi - była zimna. Kątem oka dojrzałem metaliczny błysk, krótkie ostrze przejechało po moim policzku. Zablokowałem następny atak, owinąłem rękę wokół łokcia Hinduski, założyłem dźwignię, drugą dłonią zmiażdżyłem jej krtań. Upadła wstrząsana drgawkami, wiedziałem, że nie umrze od razu. Przez jakiś czas będzie jeszcze próbowała oddychać, jej organizm podejmie desperacką walkę nie tylko z zatrzymaniem oddechu i wewnętrznym krwotokiem, ale też z nagłym zwężeniem naczyń wieńcowych spowodowanym atakiem na krtaniowe odgałęzienia nerwu błędnego. Tyle że będzie to walka z góry skazana na klęskę… Nie zwracałem na nią uwagi, nie próbowałem zatamować spływającej mi po twarzy krwi. Patrzyłem na najwyżej dziesięciomiesięczne niemowlę z brzuszkiem zszytym niedbale grubą nicią. Dziecko było martwe przynajmniej od kilkunastu godzin. Odwróciłem się, słysząc nieprzyjemny chrzęst - Sasza potężnym kopnięciem zmiażdżył naszemu jeńcowi kolano, uprzednio zalepiwszy mu usta plastrem. Z kamienną twarzą włożył lateksowe rękawiczki, wyjął nóż i zaczął przecinać szwy na brzuchu maleństwa. Nie liczyłem niewielkich, opakowanych w folię pakunków, które pojawiły się na stole. Chciałem krzyczeć, ale nagle każdy oddech stał się wysiłkiem niemal ponad moje możliwości. Musiałem usiąść.
- Dwa, góra trzy kilo - stwierdził wreszcie z goryczą. - Nawet gdyby to była najwyższej próby heroina… - Pokręcił bezradnie głową.
Na koniec wyjął niewielki, plastikowy krążek.
- Wymontowali to z jakiejś płaczącej lalki - powiedział. - Prawdziwi profesjonaliści, pomyśleli o wszystkim… Trzeba go przesłuchać - dodał, zwracając spojrzenie w stronę wijącego się z bólu mężczyzny. - Musimy się dowiedzieć, gdzie…
Przerwałem mu gwałtownym gestem, wiedziałem, czego musimy się dowiedzieć. Wiedziałem też, że okaleczony Hindus jest już trupem, nie mogliśmy sobie pozwolić na pozostawienie go przy życiu. Było tylko jedyne pytanie - jak umrze? Miałem ochotę wydłużyć jego agonię do maksimum, jednak poprzez gniew zaczęły się przebijać inne myśli. Kiedy rozmawiałem z Dżumą o zasadach, których przestrzegania zgodnie z legendą wymagał od żołnierzy Archanioł Michał, nie dowiedziałem się wiele. Z drugiej strony, może prostota tych reguł była zwodnicza? „Broń słabszych”, „Walcz bez nienawiści”, „Sądź sprawiedliwie”, „Zabijaj bez bólu”.
- Podaj mu morfinę - powiedziałem.
Sasza zacisnął usta, lecz bez sprzeciwu zrobił mężczyźnie zastrzyk. Musiałem zrewidować opinię na jego temat - może czasem przejawiał nadmiernie rozrywkowe podejście do życia, ale w czasie akcji zmieniał się w chłodnego zawodowca. Teraz także najwyraźniej nie zamierzał ze mną polemizować ani rozpoczynać dyskusji w stylu: „To kto tu właściwie wydaje rozkazy?”.
Po dziesięciu minutach zerwałem Hindusowi plaster, Sasza już wcześniej posadził go w fotelu.
- Przepraszam za to kolano - powiedziałem po angielsku.
Przerwałem, kiedy zauważyłem w jego oczach tryumfalny błysk.
- Żądam adwokata! - zawołał.
Uśmiechnąłem się niewesoło.
- Nie będzie żadnego adwokata - poinformowałem go chłodno. - Chcemy, abyś powiedział nam wszystko, co wiesz na temat przemytu narkotyków do Polski przez twoją… grupę. Przeprosiłem nie dlatego, że będziesz miał okazję się komuś poskarżyć, ale dlatego, że mój przyjaciel złamał pewne zasady.
- Pójdę z tym do gazet! - wrzasnął Hindus. Wyglądało na to, że morfina zaczęła działać. - Wylądujecie w kryminale! Znam swoje prawa!
- Tu i teraz, masz tylko jedno prawo: do bezbolesnej śmierci. Umrzesz - potwierdziłem, widząc, że nadal mi nie dowierza.
- Czyje… czyje rozkazy wykonujecie? - zapytał z o wiele mniej buńczuczną miną.
- Teraz? Michała Archanioła - odparłem.
Hindus oniemiał. Sasza także. Rosjanin odciągnął mnie w kąt pokoju.
- Odzyskałeś relikwię? - wyszeptał gorączkowo.
Potwierdziłem skinieniem głowy.
- Naprawdę myślisz, że on powie nam wszystko z własnej woli? - Zmarszczył brwi Sasza.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem - przyznałem. - Ale jeśli ta cała heca ze sztandarem Archistratiga nie jest blagą, to musi on wpływać na rzeczywistość. Na przykład rozwiązując jeńcom usta.
- Chyba cię popierdoliło - oznajmił. - Sztandar sztandarem, a…
- A tortury torturami - dokończyłem twardo. - Zresztą, jeśli się nie uda, zrobimy wszystko po twojemu. Na razie jednak mam zamiar okazać nieco… wiary.
Podszedłem do stołu, usiadłem naprzeciwko jeńca.
- Damy ci pół godziny do namysłu - oświadczyłem. - Potem, niezależnie od twojej decyzji, zginiesz. Bez bólu - obiecałem. - Wierzysz w karmę?
- Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałem - odparł po namyśle.
Jego twarz poszarzała, rysy się wyostrzyły. Człowiek ma wiele wspólnego ze swoimi zwierzęcymi przodkami i, tak jak oni, czasem wyczuwa śmierć. Takiej iluminacji doświadczał teraz ten hinduski gangster, który przyjechał do Polski, by umrzeć.
On już wiedział…
- Jeżeli ta teoria jest prawdą, to znajdziesz się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Chyba że sam postanowisz ją nieco poprawić. Masz pół godziny, licząc od teraz. - Postukałem wymownie w szkiełko zegarka.
Przeszliśmy z Saszą do sąsiedniego pomieszczenia, nie domykając drzwi. Hindus nadal był związany i nie mógł wykonywać gwałtownych ruchów, gdyby postanowił stoczyć się z fotela, usłyszelibyśmy. Miałem wrażenie, że najlepiej będzie pozostawić mu nieco prywatności.
- To wariactwo - powiedział szeptem mój towarzysz. - Tacy jak tamten - skinął w kierunku Hindusa - gadają tylko pod presją.
- On jest pod presją - zauważyłem łagodnie.
- Mianowicie?
Westchnąłem i przez moment zbierałem myśli.
- Kultura Dalekiego Wschodu jest przesiąknięta pojęciem karmy, odpłaty za popełnione świadomie czyny. Nawet jeśli facet nie jest specjalnie religijny, to wie wszystko na ten temat. Mówiąc, że go bezboleśnie zabijemy, pozbawiliśmy go strachu przed zemstą grupy, która go tu wysłała. Trupa nie można skrzywdzić… Jeśli nam uwierzył, a założyłbym się, że tak, w końcu ta panienka leży martwym bykiem tuż obok, zacznie się zastanawiać, co się z nim stanie po śmierci?
- Jeśli ma rodzinę, może chcieć ją chronić.
- To prawda - przyznałem. - Jednak uważam, że jest pewna szansa. A jeśli chodzi o wymuszanie zeznań siłą, to sam wiesz, jak to działa…
Sasza skrzywił się, ale nie zaprzeczył. Problem polegał na tym, że tortury często powodowały, iż przesłuchiwany, bojąc się bólu, zeznawał to, co w jego mniemaniu chciał wiedzieć śledczy, bywało, że bez żadnego związku z rzeczywistością. Skuteczniej działały środki chemiczne i metody osłabiania woli w rodzaju deprywacji snu, jednak nie mieliśmy na to czasu. Jeżeli mój sposób zawiedzie, trzeba będzie uciec się do sposobów rodem ze średniowiecza. Nigdy nie interesowałem się specjalnie historią tortur, jednak znałem takie, przy których stosowane współcześnie mogły wydawać się pieszczotami. Nie, żebym miał ochotę być pierwszym człowiekiem, który je zastosuje po kilkuset latach zapomnienia. Zdecydowanie nie…
Kiedy weszliśmy po półgodzinie do sąsiedniego pomieszczenia, nasz jeniec nadal siedział w fotelu. Jego twarz pokryta była rzęsistym potem.
- Co zdecydowałeś? - spytałem, siadając naprzeciwko.
- Powiem wszystko - oznajmił. - Jednak mam jeden warunek.
- Tak?
- Pochowajcie tego chłopca w… odpowiedni sposób. Pochodzi z kasty kszatrija.
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem - nie wiedziałem, że system kastowy w Indiach ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie. Z drugiej strony, z tego, czego o Indiach nie wiedziałem, mogłaby zapewne powstać wielotomowa encyklopedia.
- Zrobimy tak - obiecałem.
Hindus zacisnął powieki i zaczął mówić. Według jego słów pod Warszawą istniał wielki magazyn narkotyków zakamuflowany jako hurtownia towarów azjatyckich. Willa, w której przebywaliśmy, stanowiła bufor pomiędzy tym magazynem a kurierami. W nim też przebywali wszyscy najważniejsi ludzie gangu, poza szefem, który pozostał w Delhi. Przy ostatnich słowach pobladł i zaczął szybko oddychać, wiedział, że jego czas się kończy. Już wcześniej wstałem po cichu z krzesła, wyjąłem z kieszeni pęk kluczy z przypiętym suntetsu. Zamknąłem dłoń na metalowym bolcu, a potem nagłym ruchem uderzyłem mężczyznę w skroń. Momentalnie zwiotczał, osuwając się na oparcie.
- Dotrzymałeś słowa - mruknął Sasza. - Umarł bez bólu.
W jego głosie pojawiła się nutka uznania, może nawet podziwu. Zdążyłem dobiec do toalety, zanim wstrząsnęły mną torsje. Zadawanie śmierci na zimno to naprawdę nie moja liga…
* * *
Chyba pierwszy raz w życiu widziałem tak sprawną obsługę odczytującą niemal myśli klientów. Z drugiej strony, nie powinienem się dziwić, biesiadowaliśmy przecież w jednej z najelegantszych warszawskich restauracji, a mimo że Ihor powszechnie uchodził za rosyjskiego biznesmena - w czym zresztą było sporo prawdy - ludzie jednak wiedzieli swoje. Magik wynajął całą salę, jego ludzie pilnowali lokalu od zewnątrz.