Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- Trzymaj, Polaku, Pietka stawia - zarechotał.
Podziękowałem skinieniem głowy, upiłem łyk. Smakowało wspaniale, ale kiedy wykończyłem flaszkę, poczułem wilczy głód. Poczłapałem do szatni, miałem nadzieję, że ktoś mnie podwiezie do ośrodka albo do najbliższej restauracji.
Kiedy krzywiąc się, wziąłem do ręki kompletnie przemoczony, ubłocony mundur, do szatni wszedł major Derbulin. Niósł niewielką torbę podróżną.
- Łap! - zawołał, rzucając ją w moją stronę. - Przyniosłem ci czyste ciuchy. Mam nadzieję, że się nie gniewasz, że wziąłem je bez pytania.
- Nieważne - mruknąłem. - Dzięki, że o tym pomyślałeś.
- Zapraszam cię na kolację - powiedział.
Chrząknąłem lekko, wkładając spodnie.
- Tak z czystej sympatii czy masz jakiś interes?
- Jedno i drugie - odparł beztrosko.
* * *
Restauracja nazywała się Cafe Puszkin. Widząc ceny potraw wydrukowane na pożółkłym, stylizowanym na przedrewolucyjny papierze, sapnąłem z wrażenia, ale nie protestowałem. Skoro Derbulin stawiał… Wypiliśmy odrobinę wina, zamówiliśmy faszerowanego szczupaka, kilka rodzajów pierożków, do tego kiszoną kapustę z żurawinami. Na koniec bliny z kawiorem w dwóch kolorach. Przez jakieś pół godziny niewiele rozmawialiśmy, zajmowało nas jedzenie. Byłem tak wygłodzony, jakbym przez tydzień nie miał niczego w ustach, Derbulin najwyraźniej także nie narzekał na brak apetytu. Nie dziwiłem się, jeśli ćwiczył co dzień, tak jak ja dzisiaj…
Wreszcie mój kompan otarł usta serwetką i rozparł się na krześle z westchnieniem błogiej ulgi.
- Na początek prezent - oświadczył. - Co prawda bardziej dla Marka niż dla ciebie.
- Słucham - ponagliłem.
- W Afganistanie, w rejonie, gdzie działał Marek, on i jego chłopcy poznali pewną kobietę. Młoda, dwadzieścia kilka lat, ale już mężatka, jak to u nich bywa. Nie mówił ci o tym? - zapytał.
Zaprzeczyłem.
- Wasi ją polubili, czasem gdzieś podwieźli, czasem podrzucili jakiś drobiazg, ot tak, z dobrego serca. Pewnego razu spotkali ją na drodze, jechali w kilka transporterów. Szła, zataczając się niczym pijana, gdyby to nie był Afgan, pomyśleliby, że faktycznie się zalała. Potem wpadło im do głowy, że musi być zmęczona i to dlatego… Tam czasem kobiety traktuje się gorzej od muła. Parę razy widzieli jej męża, nie zrobił na nich dobrego wrażenia. Kiedy prowadzący kolumnę wóz zwolnił, żeby ją zabrać, zaczęła machać, aby jechali dalej. Wtedy zrozumieli i dodali gazu. Miała na sobie pas z ładunkiem wybuchowym, założył go jej mąż i wytłumaczył ręcznie, że trzeba zabić niewiernych. Musiał ich obserwować, bo odpalił ładunek kilkadziesiąt metrów za ostatnim pojazdem. Nic im się nie stało, ocaliła ich. Szukali potem mężusia, ale bezskutecznie. Coś mi się tak zdaje, że mieli zamiar z nim… ekhmm… pogadać - dodał niewinnym tonem. - Przez najbliższe dwie doby będzie tutaj. - Podał mi kartkę papieru z wypisaną drukowanymi literami nazwą.
Przeprosiłem Rosjanina na moment, wyszedłem do holu i zadzwoniłem do Marka. Odebrał od razu. Kiedy przekazałem mu wiadomość od Derbulina, milczał długo.
- Nie chciałem ci o tym mówić - odezwał się w końcu niepewnie. - Ta sprawa nas nieźle trzasnęła, lubiliśmy ją. Jeśli informacja jest prawdziwa, to wyrównamy wreszcie rachunki.
- Co zrobicie?
- Ja nic, jestem w Polsce, ale mam kontakt z chłopakami. Spróbują go aresztować - odparł spokojnie. - To straszny macho, pewnie będzie się bronił - roześmiał się niewesoło. - Jeśli postanowi się stawiać… - nie dokończył. - Postaramy się też, żeby w naszej strefie rozeszły się wieści, że nie popieramy wykorzystywania kobiet w charakterze żywych bomb.
- Dorwijcie gnoja! - warknąłem.
Pożegnałem się krótko z Markiem i wróciłem do stołu.
- Teraz pewnie przyszła pora na przysługi z mojej strony - stwierdziłem, siadając.
- Niekoniecznie, możemy na tym zakończyć rozmowę - odparł sztywno Derbulin. - Jak powiedziałem, to był prezent, nie wymagamy żadnej wzajemności.
Spojrzałem na niego spod oka, wyglądał na urażonego.
- No dobra, o co chodzi? - zachęciłem.
- Ta wódka ma naprawdę właściwości lecznicze, potrzebujemy jej więcej.
- Już żeście wszystko wypili? - spytałem z domyślnym uśmieszkiem.
Przewrócił oczyma i westchnął cierpiętniczo.
- Dlaczego wszyscy uważają Rosjan za ochlapusów? - rzucił w przestrzeń.
- Jest to dla mnie kompletną zagadką - przyznałem, usiłując przybrać poważną minę. - Jednak…
Derbulin przechylił się przez stół i stuknął mnie w czoło.
- Ona naprawdę leczy - zaznaczył z naciskiem. - Jakiś miesiąc temu jeden z naszych chłopaków dostał postrzał w kręgosłup. Połowiczny paraliż i definitywny koniec kariery. Kiedy tak leżał sobie w szpitalu, czasem ktoś go odwiedzał. No i któryś kumpel, dobra dusza, przyniósł mu trochę tej wódki. Na pociechę… Następnego dnia chłop zaczął ruszać palcami u stóp, wygląda na to, że część nerwów się zregenerowała, może potworzyły się jakieś nowe połączenia? Nikt tego nie wie, ale ten chory przechodzi teraz intensywną fizykoterapię i liczy dni do wyjścia ze szpitala. Kiedy przyjrzeliśmy się tej sprawie z bliska, okazało się, że ci, co pili tę wódkę, pozbyli się wielu drobnych dolegliwości, tyle że nikt tego wcześniej nie skojarzył.
Musiałem mieć mocno zdziwioną minę, bo Derbulin jeszcze raz zapewnił mnie, że nie żartuje.
- W porządku - obiecałem. - Zobaczę, co da się zrobić.
- To dla was pewnie fatygujące - powiedział z podejrzanym współczuciem w głosie. - Gdybyście przekazali nam recepturę…
Roześmiałem się szczerze, patrząc na niewinny wyraz twarzy mojego rozmówcy.
- Nic z tego, Miszka.
- Zdobyliśmy tę materia prima - przypomniał obrażonym tonem.
- Zdobyliście - przytaknąłem. - Dlatego dostaniecie alchemiczną wódkę, skoro prosicie, jednak receptura… - Pokręciłem wymownie głową.
- Na kiedy możesz mi to załatwić?
- Nie wiem - odparłem z namysłem. - Ci alchemicy… Postaram się jak najszybciej.
- Kiedy wracasz?
- Jutro albo pojutrze. Chyba że macie do mnie coś jeszcze?
- Nie, to wszystko. No i wiem, że szukasz czegoś. Podobno to jakaś pilna sprawa?
- Metafizyka, to czysta metafizyka. - Skrzywiłem się niechętnie.
- Jak nie chcesz o tym gadać, to nie - mruknął. - Strzemiennego!
* * *
Najpierw z błękitnej mgły wyłoniły się ich palce: smukłe, zadbane, choć bez śladu lakieru na paznokciach. Trzy pary dłoni dzierżących igły, trzy srebrne naparstki. Siedziały blisko siebie, w kręgu. Wyszywały. Suknie o szerokich rękawach ukazywały przedramiona, bransoletka na nadgarstku jednej z nich siała złote błyski. Niewątpliwie należały do arystokracji. Świadczyła o tym nie tylko szerokość rękawów ich strojów, ale także materiał, z jakiego zostały skrojone. Brokaty i atłasy zawsze zarezerwowane były jedynie dla najbogatszych. Także podszyte futrem luźne tuniki bez rękawów zwane surcot, stanowiły symbol prestiżu.
Pochylały się nad białą, jedwabną płachtą. Jeszcze zanim mogłem na nią spojrzeć - wiedziałem - to była chorągiew Michała Archanioła… Właśnie powstawało ostrze miecza - haftowane srebrną nicią o metalicznym połysku. W chwilę później obraz zawirował i zniknął. Wydawało mi się, że przez ułamek sekundy ujrzałem herb z dwoma niedźwiedziami. Nie wyglądał raczej na znak rodowy, bardziej na godło miasta.
Leżałem jeszcze moment, zanim otrząsnąłem się ze snu, przetarłem oczy. Byłem trochę zmęczony podróżą, do domu wróciłem dopiero poprzedniego wieczoru. Mimo śmierci Anny nic się nie zmieniło, dalej prześladowały mnie wizje sztandaru Archistratiga. Wziąłem krótki, chłodny prysznic i zrobiłem sobie kawę po irlandzku, bez wątpienia potrzebowałem jakiegoś wzmocnienia.
Niemal godzinę przesiedziałem przy kuchennym stole, zastanawiając się nad sytuacją. Nadal nie bardzo chciało mi się wierzyć w rewelacje na temat relikwii, jednak powtarzające się regularnie sny - zastanawiały. Jeśli przyjąć informacje Dżumy za dobrą monetę, to w czasie ostatniej rozmowy ze złodziejem chorągwi popełniłem zdecydowany błąd: co prawda nie uczyniłem mu krzywdy, ale próbowałem zastraszyć. Być może okaże się bardziej skłonny do współpracy, jeśli wyjaśnię mu szczerze sytuację? Z drugiej strony, wciąż coś mi tu nie pasowało. Facet nie wyglądał na specjalnie religijnego, a jego reakcja na wiadomość, że ikona stanowiła tylko skrytkę dla czegoś stokroć cenniejszego, wyglądała na prawdziwą. To był rumieniec zażenowania, że tak dał się nabrać… Oczywiście mogłem się mylić, mogła też mylić się Anna, ale jakoś nie wydawało mi się to prawdopodobne. Dość trudno zarumienić się na zawołanie, bo to reakcja fizjologiczna, dla przeciętnego człowieka całkowicie niezależna od woli. Chyba że dziadek był urodzonym aktorem, co oznaczało, że polska scena straciła naprawdę obiecującego artystę…
Westchnąłem bezradnie, obracając w dłoniach filiżankę z resztkami kawy. Tak czy owak, trzeba było z nim jeszcze raz porozmawiać. Z nim i z jego wnukiem. Być może ten drugi odkrył skrytkę w ikonie bez wiedzy dziadka? Może chciał zarobić na boku? Przeważnie złodzieje, także ci powiązani koligacjami rodzinnymi, okazywali wzruszającą solidarność zawodową jedynie do momentu podziału łupów. Wówczas sytuacja się nieco komplikowała… Pozostawała też kwestia argumentów. Byłem pewien, że dałbym radę błyskawicznie przekonać każdego złodzieja, żeby zwrócił swój łup, w razie konieczności z pomocą Marka i jego chłopców, jednak jeśli zakaz stosowania przemocy dotyczył także sfery werbalnej? Co, jeśli nie mogłem nawet grozić? W takim razie pozostawała mi tylko marchewka. Nie narzekałem na brak pieniędzy, mimo że większość tego, co zostawiła mi Anna, oddałem organizacjom charytatywnym pomagającym czeczeńskim uchodźcom. Resztę zatrzymałem, chcąc spełnić jej wolę. Mimo to nie wyobrażałem sobie, że mógłbym ich użyć - teraz postanowiłem przeznaczyć je na wykup relikwii. Myślę, że spotkałoby się to z aprobatą Anny. Tak, zdecydowałem, to będzie najlepszy pomysł. Spróbuję po prostu odkupić artefakt.
* * *
Wróciłem do hotelu w kiepskim humorze - stary kieszonkowiec zniknął. Całodzienne poszukiwania zaowocowały jedynie utratą kilkuset złotych wydanych bezproduktywnie na łapówki i mordobiciem w pobliżu parku Skaryszewskiego. Praga… Mieszkanie starego było puste, co sprawdziłem osobiście, korzystając z podręcznego kompletu wytrychów. Całe szczęście, że sąsiedzi nie byli zainteresowani, co się dzieje w ponurej, przedwojennej kamienicy, bo co prawda dwa z trzech zamków, które zabezpieczały drzwi mieszkania, nie sprawiły mi specjalnych trudności, ale nad ostatnim męczyłem się ponad pięć minut. Wewnątrz odnalazłem ślady pospiesznej przeprowadzki, niejasne pozostawały jedynie jej motywy. Czyżby gospodarz wystraszył się konsekwencji kradzieży? Liczący sobie pod dziewięćdziesiątkę kuzyn starego także nic nie wiedział, a przynajmniej tak twierdził. Nie naciskałem, istniała jeszcze inna opcja.
Zjadłem kolację i połączyłem się z numerem podanym mi niedawno przez Magika. Po ostatnim spotkaniu ustaliliśmy zasady kontaktowania się w nagłych wypadkach. Nie byłem pewien, co rosyjska mafia wiedziała na temat oddziału Michała Archanioła, ale najwyraźniej wystarczało to, aby moja pozycja społeczna w tych kręgach wzrosła, kiedy okazało się, że noszę na ramieniu symbol Archistratiga.
Po krótkiej rozmowie z jakimś nieznanym mi Rosjaninem zgłosił się sam Ihor.
- Dobrze, że dzwonisz - powiedział. - Na dniach będę miał dla was wiadomości.
- Dla nas? - spytałem ostrożnie.
- No wiesz, dla twoich… Chodzi o narkotyki.
- W porządku - mruknąłem. - Na razie mam inną sprawę. Potrzebny mi kontakt z jakimś… eee… szefem na Pradze. Muszę namierzyć pewnego człowieka.
Przez chwilę słyszałem w słuchawce tylko spokojny oddech Magika.
- No nie wiem… - odparł z wahaniem. - Znam pewnego faceta, ale to nie jest żaden boss. Raczej ktoś, kto wie, co w trawie piszczy. Oni nie są już tak zorganizowani jak kiedyś.
- Możesz mnie z nim skontaktować?
- Tak, lecz pamiętaj, że to nie jest mój podwładny. Podam adres i zapowiem cię, ale dalej będziesz musiał radzić sobie sam. Mamy z nim coś w rodzaju paktu o nieagresji.
- A mówiłeś, że nie jest mocny…
- Bo nie jest - westchnął Ihor. - Ale to zadziorny kogucik, broniłby swojego terenu, a ja nie jestem czubkiem, niepotrzebne mi walki na ulicach i sterta trupów. Wolałem się z nim dogadać.
- Potraktuje mnie poważnie?
- To mogę niemal zagwarantować. Chyba że chcesz zabić kogoś z jego ludzi, wtedy mogą być problemy.
- Nie, mam zamiar tylko coś odkupić. Żadnej przemocy. Chodzi mi jedynie o to, żeby wydłubał z meliny pewnego kieszonkowca, podejrzewam, że tamten nadal ukrywa się na Pradze.
- To jest do zrobienia, ten… kogucik dobrze wie, kim jestem, nie będzie ryzykował starcia bez powodu. - Rosjanin roześmiał się nieprzyjemnie.
- W porządku, co mam robić?
- Bądź za dwie godziny na rogu Ząbkowskiej i Targowej, przyjadą po ciebie.
Podziękowałem krótko i zakończyłem rozmowę. Mimo iż wiedziałem, że ktoś musi to robić, nadal rozmowa z ojcem chrzestnym rosyjskiej mafii wprawiała mnie w zakłopotanie. Przypominała, że tuż obok istnieje inny, mroczny świat. Zabrałem nóż, latarkę i pistolet, po czym zszedłem na parking. Pomimo słów Ihora nie miałem zamiaru ryzykować. Moje ostatnie peregrynacje wykazały, że mieszkańcy Pragi z zapałem kultywują przedwojenne tradycje i że nadal dużo łatwiej można tam dostać w mordę niż otrzymać jakieś informacje…
Ruszyłem niespiesznie, miałem sporo czasu. Do Warszawy przyjechałem samochodem, przypuszczając, że będzie mi potrzebny jakiś niekrępujący środek transportu. Wolałem, aby żaden taksówkarz nie zapamiętał pasażera rozbijającego się po Pradze, a przy tym nie wiedziałem, czy nie będę musiał wyjechać poza miasto. Zaparkowałem jakiś kilometr od Ząbkowskiej, dalej poszedłem piechotą. Dochodziła jedenasta wieczorem, mimo iż do umówionego spotkania została prawie godzina, natychmiast podszedł do mnie jakiś mężczyzna w płaszczu z postawionym kołnierzem i naciśniętą na oczy czapką.
- Od Magika? - upewnił się.
Potwierdziłem.
- Wsiadaj! - zakomenderował, prowadząc mnie do niepozornej półciężarówki.
Pojechaliśmy. Nie znam za dobrze Pragi, a w dodatku kierowca wyraźnie kluczył, kiedy po paru kwadransach zatrzymał się przed zaniedbaną posesją, kompletnie nie orientowałem się, gdzie jesteśmy. Bez słowa wysiadł i wskazał na drzwi prowadzące do sutereny albo piwnicy.
- To na pewno tu? - spytałem.
Burknąwszy coś pod nosem, ponaglił mnie gestem. Odbezpieczyłem dyskretnie broń i otworzyłem drzwi. Wymacałem przełącznik, zapaliłem światło. Schody wiodły w dół. A więc jednak piwnica… Pomieszczenie, w którym się znalazłem, przypominało kotłownię: stary, węglowy piec najwyraźniej działał, było gorąco. Na mniej czy bardziej poobijanych krzesłach siedziało sześć osób, w tym jedna kobieta. Nieładna, pucołowata, o potarganych włosach, patrzyła na mnie z wyraźną niechęcią. Nie, żeby była wyjątkiem… Bez trudu dało się zauważyć, że nie ucieszyli się na mój widok. Poza nią wyróżniał się tylko krzepki mężczyzna pod pięćdziesiątkę, nagie, muskularne ramiona skrzyżował na piersi, w świetle dyndającej na drucie żarówki widać było wyraźnie więzienne tatuaże. Zapewne był to ów dobrze zorientowany kontakt Ihora. Pozostali wyglądali na mięśniaków o ilorazie inteligencji mniejszym od obwodu własnych bicepsów. Ustawiłem na środku jedno z kilku stojących pod ścianą krzeseł i usiadłem, starając się mieć wszystkich na oku. Siedzieliśmy niemalże w regularnym kręgu. Jak podają podręczniki stosunków interpersonalnych, ma to prowadzić do poczucia bezpieczeństwa i równości wszystkich znajdujących się w kręgu ludzi. Nie czułem się specjalnie bezpieczny…