KnigaRead.com/

Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola

На нашем сайте KnigaRead.com Вы можете абсолютно бесплатно читать книгу онлайн Adam Przechrzta, "Chorangiew Michala Archaniola" бесплатно, без регистрации.
Перейти на страницу:

- Co oni wyprawiają? - wymamrotałem.

- Mamy wojnę - odpowiedział cierpko. - Nasi żołnierze giną w walce z mafią, w Czeczenii, na granicach. Wielu ludzi straciło swoich bliskich w takich starciach, stąd podchodzą do tego trochę inaczej niż u was. W Rosji, jeśli służysz w wojskach ochrony pogranicza, oznacza to, że realnie twój oddział jest w boju. Dlatego u nas raczej rzadko oskarżamy swoich żołnierzy o zbrodnie wojenne - zakończył z ledwo uchwytną złośliwością.

Nie odpowiedziałem. Nie miałem ochoty przypominać mu, że bywa, iż rosyjscy żołnierze popełniają jednak zbrodnie wojenne. Nawet jeśli weźmiemy poprawkę na warunki, w jakich przyszło im działać.

- To nie jest tak, jak myślisz - odezwał się, obrzucając mnie przelotnym spojrzeniem. - Przeciętny żołnierz nie idzie na wojnę z nastawieniem „będę mordował tych skurwysynów”. To czasem… przychodzi samo.

Kiedy znajdujesz zwłoki przyjaciół, których przesłuchano przed śmiercią za pomocą wiertarki elektrycznej, wypruto wnętrzności, spalono żywcem… Wtedy chcesz im odpłacić, sprawić, by nie czuli się bezpieczni, aby zasypiali w strachu, wiedząc, że ich tropisz. Milczałem.

- Dlatego tak chcemy, abyś znalazł tę relikwię. Może to coś zmieni. Może…

- Naprawdę tak myślisz? - roześmiałem się niewesoło. - Przyniosę wam ten sztandar, a wszyscy zaczną zachowywać się niczym gentlemani? A co, jak tamci znowu kogoś zabiją, storturują, utną głowę? Wybaczycie po chrześcijańsku?

- Nie wiem - wyszeptał cicho. - Jednak mam nadzieję, że ta krwawa jatka jakoś się skończy. Tyle mi zostało, nadzieja…

* * *

Z pogrzebu zapamiętałem tylko ponure werble, salwy oddawane przez żołnierzy o kamiennych twarzach i krótkie, oszczędne mowy wygłaszane nad grobem Anny. Nie było żadnych oficjeli, sami swoi, ludzie, którzy na co dzień robili to, co ona, dlatego nikt nie strzępił języka. Nie było potrzeby. Słowa pożegnania brzmiały sucho, niemal beznamiętnie. Na niewielkim cmentarzu wyrosła kolejna mogiła. Imię, nazwisko, data urodzin i śmierci, stopień wojskowy. Żadnego epitafium. Tylko stos kwiatów, który pokrył całkowicie prostą, marmurową płytę świadczył o uczuciach przybyłych.

Na stypie wzniesiono w milczeniu toast za poległych, nikt nie wspominał życia i dokonań Anny, panowała atmosfera powagi, niemal determinacji, jakby biesiadnicy chcieli powiedzieć: „Dziś ona, jutro ktoś z nas”. Po pogrzebie podszedł do mnie Dżuma i z naciskiem przypomniał o relikwii. Później gdzieś zniknął. Wróciłem do swojego pokoju około północy. Postanowiłem, że następnego dnia wyjadę. Spróbuję odnaleźć sztandar Michała Archanioła, a później… Nie planowałem niczego specjalnego, miałem tylko nadzieję, że poszukiwanie artefaktu wybije mnie z psychicznego marazmu, w jakim przebywałem od chwili śmierci Anny. Nie liczyłem na nic więcej.

* * *

Ze snu wyrwało mnie walenie do drzwi, zapewne miało to świadczyć o wysokim poziomie kultury natręta. To nie był hotel i żaden pokój nie zamykał się od wewnątrz. Zwlokłem się z łóżka dręczony potwornym bólem głowy. Na korytarzu stał Anton w towarzystwie dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn. Mój kumpel niósł mundur i buty, dokładnie tak samo, jak nieznajomy chorąży wczoraj. Tyle że tym razem ekwipunek był zdecydowanie polowy.

- To prezent - wyjaśnił, rzucając wszystko na podłogę. - Masz dziesięć minut, żeby się przebrać i zejść na dół. Zjesz śniadanie, a potem mała przebieżka, coś z sześćdziesiąt kilometrów.

Używając słów powszechnie uznanych za obelżywe, wyjaśniłem mu dobitnie, co sądzę o jego pomyśle. Podprowadził mnie do okna, wskazał niedbałym gestem usytuowany niedaleko basen przeciwpożarowy.

- Jeśli spóźnisz się choć minutę, ci panowie zapewnią ci poranną kąpiel - obiecał.

Obaj „panowie” wykrzywili się uśmiechu, co stanowiło dość przerażający widok. Najwyraźniej skrócenie mięśni będące efektem intensywnych ćwiczeń siłowych dotyczyło w ich przypadku także twarzy.

- Jeszcze o tym porozmawiamy - wycedziłem ze złością, przechodząc do łazienki.

- A jakże - odparł Anton z cieniem uśmiechu na ustach.

Byłem gotowy minutę przed czasem, zdążyłem bez problemu, tyle że pominąłem golenie - nie przypuszczałem, aby kogoś zbulwersował mój zarost. Zszedłem do jadalni i razem z innymi żołnierzami zasiadłem do śniadania. Pilnujący mnie sierżanci wyglądali na nieco rozczarowanych, chyba wiązali jakieś plany z tym basenem przeciwpożarowym…

Tym razem nie było żadnych frykasów - ot, przeciętne, wojskowe żarcie, może nieco powyżej średniej. Jadłem bez specjalnego apetytu, nadal dokuczała mi głowa. Pod koniec posiłku dosiadł się do mnie Anton, tak jak wszyscy ubrany w mundur polowy, w ciężkich, desantowych butach.

- W dawnych czasach wymyślono w Rosji niekonwencjonalną metodę leczenia - zagaił. - Jeśli ktoś był ciężko chory, a lekarstwa nie pomagały, ściągano go z łóżka, dawano w ręce spory kamień i kazano biec. Wynajęty dżygit poganiał batem, by chory żwawo przebierał nóżkami. - Przesłał mi złośliwy uśmieszek.

- Boli mnie głowa - warknąłem. - Chcę jakiś środek…

- Boli cię nie tylko głowa - powiedział, poważniejąc - jednak wyleczymy cię i z tego. Za chwilę zacznie się bieg, po przyjacielsku radzę ci: staraj się, jak potrafisz najlepiej. Bo na trasie będzie sporo chętnych do pomocy dżygitów…

Zanim zdążyłem coś odpowiedzieć, ktoś ostrym głosem podał komendę, wszyscy stanęli na baczność. Wszyscy, oprócz mnie. Do sali wszedł pułkownik, którego pamiętałem z pierwszej wizyty w ośrodku Specnazu. Niedźwiedziowaty, o dobrodusznej, okrągłej twarzy. Popatrzył na mnie przez chwilę, póki nie podniosłem się i nie pomachałem mu ręką. Chciałem delikatnie przypomnieć obecnym, że ja nie jestem w Specnazie… Odpowiedział mi uśmiechem, nie wyglądał na urażonego.

- Zaczynamy! - ogłosił.

Wyszliśmy z jadalni, wszyscy ustawili się w kolejce przed magazynem broni.

- Ja też? - spytałem Antona.

- Jak najbardziej - potwierdził. - Miejsce dla kapitana Korpackiego! - zawołał. - Nie może już wytrzymać, tak się rwie do czynu.

Rozległy się śmiechy, wypchnięto mnie na początek kolejki.

- Korpacki, Korpacki… - zamruczał wydający ekwipunek porucznik. - A, już mam! Karabin, cztery magazynki z amunicją, dwa flashbangi, kamizelka taktyczna, hełm. Bez plecaka - zakończył.

- Poproszę abakan - powiedziałem, widząc, że wyjmuje ze stojaka kałasznikowa. Uniósł brwi, ale wymienił mi broń bez słowa.

Wiedziałem, że Rosjanie nie przepadają za efektem „Projektu Abakan”, nazywanym oficjalnie AN-94 albo automatem Nikonowa. Podobno udało się zmniejszyć rozrzut pocisków w serii dwustrzałowej, ale umieszczona pomiędzy ogniem pojedynczym a seryjnym opcja strzelania dwustrzałowego i tak nigdy nie była użytkowana w warunkach bojowych, bo w walce nikt nie ma możliwości spoglądania na przełącznik rodzaju ognia. Albo można zmieniać tryb prowadzenia ognia na ślepo, albo nikt z niego nie korzysta. W abakanie sprawdzały się tylko ustawienia skrajne, nic nie lepsze niż w kałasznikowie.

- No proszę - odezwał się któryś. - A Polacy jednak preferują Nikonowa.

- Preferują? - Popatrzyłem ze zdziwieniem. - Chcę po prostu postrzelać z karabinu Stalkera. No wiecie, z tej gry Stalker - dodałem, widząc zaskoczone twarze. - Tam jest taki karabin, obokan, twórcy gry wzorowali się na automacie Nikonowa.

Odpowiedział mi zbiorowy wybuch śmiechu.

- Też w to grałem! - krzyknął wysoki blondyn z odznaką piechoty morskiej na mundurze. - Tylko uważaj, Stalkerze, nie zabij Giennaszy na punkcie kontrolnym, on wygląda jak Kontroler!

- Nie, bardziej jak zombie - sprostował Anton, ocierając łzy rozbawienia.

Stanąłem pod ścianą i załadowałem karabin, schowałem granaty hukowe. Na szczęście były to niemieckie NICO, zdarzało się, że amerykańskie urywały żołnierzom palce.

Po kilku minutach wszyscy pobrali wyposażenie i ruszyliśmy na poligon. Głowa nadal pulsowała boleśnie. Miałem nadzieję, że organizatorzy nie planują niczego poza biegiem - nieźle strzelałem z pistoletu, ale z karabinem było już gorzej. No i Nikonowa miałem w ręku pierwszy raz w życiu…

Na punkcie kontrolnym sporządzono listę i ruszyliśmy. Dostosowałem tempo do innych, jestem sprawny fizycznie, ale nigdy nie biegałem na dłuższe dystanse, mój rekord to trzydzieści kilometrów z okazji jakiegoś zakładu. Dochodziłem potem do siebie przez tydzień.

Przez pierwsze kilka minut Anton towarzyszył mi i bez śladu zadyszki rozwijał swoją teorię dotyczącą biegu z obciążeniem oraz jego wpływu na nieuleczalne przez konwencjonalną medycynę choroby. Miałem ochotę go skląć, ale oszczędzałem oddech.

- Oczywiście, zdarzało się, że pacjent zmarł - perorował z uśmiechem. - Jednak odsetek zgonów bynajmniej nie przewyższał tego szpitalnego.

Zakończywszy tym optymistycznym stwierdzeniem swoją tyradę, wyprzedził mnie na zakręcie i zniknął w tłumie przede mną. Odczuwałem coraz większe zmęczenie, pot zalewał mi oczy. Było chłodno, zaledwie kilka stopni powyżej zera, padający przez noc deszcz sprawił, że wiodąca przez las droga stała się błotnista. Gdzieś koło dziesiątego kilometra zaczęły się odcinki specjalne. Początkowo nie było to nic wielkiego, ot, kombinacje ustawionych w różnym położeniu drążków i drabinek, jakiś betonowy, wysoki na dwa metry mur. Potem zaczęło się robić nieprzyjemnie: równoważnie, wąskie kładki umieszczone kilka metrów nad ziemią, doły z błotem, które trzeba było pokonywać na kolanach, trzymając broń nad głową. Po trzech godzinach takiej rozrywki byłem skrajnie wyczerpany. Mimochodem zauważyłem, że dręczący mnie ból głowy w którymś momencie zniknął niepostrzeżenie. Bolały mnie za to ramiona i barki, żywym ogniem paliły mięśnie nóg, miałem otarte stopy. Usytuowane co dziesięć kilometrów punkty kontrolne oferowały wodę do picia i plasterki cytryny.

Nie wiedziałem, ile przebiegłem, wielokrotnie podnosiłem się po upadku z ziemi i zataczając się, podążałem naprzód, jak wszyscy. W pewnym momencie poczułem przypływ sił, jakby mój organizm uznał, że aplikowany mu wysiłek nie przekracza jego możliwości. Zastanawiałem się nawet, czy nie jest to spowodowane alchemiczną miksturą, jednak szybko porzuciłem te rozważania. W sytuacji, kiedy trzeba było walczyć o każdy oddech i każdy metr, myślenie męczyło.

Na przedostatnim punkcie kontrolnym strzelaliśmy do tarcz. Na moją cześć jedną z nich ozdobiono rosyjskim napisem „Zombie”… Na szczęście dystans nie był zbyt wielki i nie skompromitowałem się, pudłując sromotnie. Użyliśmy też flashbangów. Kiedy dobiegaliśmy do mety, ogarnęło mnie uczucie podobne do euforii: dałem radę, oddychałem, żyłem! Przybiegłem jako jeden z ostatnich, jednak, jak się przekonałem, nie był to jeszcze koniec atrakcji. Ciężko dyszący, słaniający się na nogach żołnierze zdejmowali oporządzenie i ustawiali się na wytyczonych za pomocą kolorowych linek ringach.

- Trzy walki po pięć minut - poinformował mnie Anton.

Z satysfakcją zauważyłem, że także oddychał z wysiłkiem.

- Każdy walczy z jednym z instruktorów, jeśli robi to zbyt pasywnie, dolicza mu się do każdej rundy parę minut, a w ekstremalnych przypadkach dodaje drugiego przeciwnika - kontynuował.

Przebrałem się w dresy, założyłem ochraniacze i kask na głowę. Wszystko pod gołym niebem, w padającym coraz silniej deszczu. Zacisnąłem zęby, wiążąc sznurówki sportowych butów - grube, wełniane skarpety miałem przesiąknięte krwią. Jak zauważyłem, nie ja jeden.

- Gong! - krzyknął nadzorujący walki porucznik, wypychając mnie na ring.

Mój przeciwnik - wypoczęty, gibki mężczyzna o surowej, gładko wygolonej twarzy zaatakował serią okrężnych kopnięć. Jedno z nich udało mi się zablokować i podcięciem posłałem go na ziemię.

- Atakuj! - wrzasnął obserwujący starcie oficer, widząc, że zatrzymałem się niepewnie.

Chwila wahania kosztowała mnie kilka uderzeń w głowę i dwa kopniaki w udo. Na moment weszliśmy w klincz, po chwili znowu wymieniliśmy ciosy. Dochodziły mnie okrzyki i przekleństwa innych walczących, obok toczyło się kilkanaście pojedynków naraz. Nie wiem, jak przetrwałem pierwszą rundę, po trwającym dwie minuty odpoczynku wyszedłem znowu na ring. I jeszcze raz. Do ostatniego starcia doliczono mi karną minutę, kiedy się skończyło, miałem posiniaczone żebra i golenie, krwawiłem z rozbitych warg. Z otępienia wyrwało mnie kolejne polecenie.

- Przebierać się z powrotem i z całym ekwipunkiem biegiem do łaźni! - wrzasnął z furią przysadzisty kapitan o lekko skośnych oczach. - Jazda!

Łaźnia parowa znajdowała się kilometr dalej, nie wiedziałem, skąd biorę siły, żeby do niej dotrzeć. Jednak dotarłem biegiem. Wyglądało na to, że tym razem to naprawdę koniec zabawy. Poczułem nawrót euforii. Podbiegając do niskiego, zbudowanego z drewna budynku, zawyłem tryumfalnie i nacisnąłem spust, strzelając w ścianę tuż pod dachem. Belki, z których zbudowana była sauna, wyglądały na grube, a zresztą jaki zawodowiec nie rzuciłby się na ziemię pod ostrzałem? W końcu to Specnaz…

Wchodząc do łaźni, ochłonąłem. W przedsionku dwóch żołnierzy odebrało ode mnie broń i ekwipunek.

- Mam nadzieję, że nikomu nic się nie stało - powiedziałem niepewnie. - Sam nie wiem, co mnie podkusiło…

- Spokojnie. - Machnął ręką jeden z nich. - Po takim biegu to normalka, chłopaki chcą się wyżyć. Ale temu, który wrzucił przez okno granat hukowy, to już wpierdoliliśmy - dodał po namyśle.

Skinąłem ze zrozumieniem głową, NICO wytwarzał huk rzędu stu siedemdziesięciu decybeli… Owinąłem się w pasie ręcznikiem i wszedłem do sauny. Mimo pozorów siermiężności pachnąca sosną para była efektem działania nowoczesnych urządzeń, a nie polewania gorących kamieni wodą. Po lewej stronie obszernej sali znajdowała się kamienna ława, po prawej zaciszne wnęki. Usadowiłem się w jednej z nich, naprzeciwko panował tłok, a kilku mężczyzn wśród wybuchów śmiechu polewało się lodowatą wodą. Byłem kompletnie wyczerpany. Zdawało mi się, że tylko przymknąłem oczy, jednak ocknąłem się z drzemki dopiero słysząc, jak ktoś przekomarza się głośno tuż obok.

- Płacisz, Pietia! - odezwał się kpiący głos.

Zerknąłem spod przymrużonych powiek na wysokiego, muskularnego blondyna z wytatuowanym na piersi dwugłowym orłem. Jego rozmówca - szczupły, łysy człowieczek o wyraźnie krzywych nogach burknął coś niechętnie.

- Oszukali mnie, gnojki - wymamrotał. - Mówili, że to jakiś liczyportek z kwatermistrzostwa. A tu masz: i bieg wytrzymał, i blizny ma po nożu, jakby z Afganu wrócił.

Widząc, że już nie śpię, atleta sięgnął za siebie i podał mi otwartą butelkę zimnego piwa.

- Trzymaj, Polaku, Pietka stawia - zarechotał.

Podziękowałem skinieniem głowy, upiłem łyk. Smakowało wspaniale, ale kiedy wykończyłem flaszkę, poczułem wilczy głód. Poczłapałem do szatni, miałem nadzieję, że ktoś mnie podwiezie do ośrodka albo do najbliższej restauracji.

Перейти на страницу:
Прокомментировать
Подтвердите что вы не робот:*