Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
Pierwsza wzmianka o wsparciu walczących w obronie chrześcijaństwa żołnierzy przez Michała Archanioła pochodzi z siódmego wieku - Longobardowie, którzy zwyciężyli Saracenów pod Monte Gargano, swoje zwycięstwo przypisywali właśnie jemu. Czy mieli jakiś sztandar? Czy to właśnie on zawędrował później na Ruś? A może powstał dopiero w Rosji? Nie znałem odpowiedzi na te pytania, a bardzo chciałem je poznać. Sztandar Michała Archanioła opanował moje sny.
* * *
Odebrałem natychmiast, gdy zadzwoniła; trudno byłoby stwierdzić, że Koszka przemęcza mnie składaniem raportów. Czasem przez kilka dni nie mogłem się z nią skontaktować ani telefonicznie, ani przez Internet. Ostatnio dzwoniłem do dziewczyny codziennie, niestety, bezskutecznie. W swoim liście antykwariusz wspominał mętnie o jakimś dziwnym zdarzeniu, które mogło mieć związek z losami ikony. Niestety, kontakt z nim był jeszcze trudniejszy niż z Koszką, facet był nie tylko tradycjonalistą i informował mnie jedynie klasyczną pocztą, ale miał też autentyczną fobię na punkcie techniki. Na przykład przez telefon rozmawiał jedynie w sytuacjach przymusowych, dzwonić za niego musieli znajomi, on sam nie potrafił wprowadzić najprostszego numeru…
- Tak? - rzuciłem ostro w słuchawkę.
- Witaj, polski szpiegu - usłyszałem radosny, dziewczęcy szczebiot. - Kopę lat…
- Dzwonię do ciebie od tygodnia - warknąłem.
- Przepraszam - powiedziała bez cienia skruchy. - Siedzieliśmy na pustyni Gobi, wiesz, sztuka przeżycia i te sprawy. Zabrali nam komórki.
- Przez tydzień?
- Półtora - odparła ponuro. - Nie mogę już patrzeć na wojskowe racje żywnościowe.
- No to jednak nie jesteś kryptologiem…
- Co?
- Zastanawiałem się, w jakiej grupie się uczysz, no wiesz, czy będziesz agentem operacyjnym, czy dostaniesz robotę za biurkiem? No to teraz już wiem.
- Pokazuję ci język - poinformowała mnie po chwili. - Cwaniaczek jeden…
- Dobra, dosyć żartów, co z tym antykwariuszem? Bo on mi w liście wspominał…
- W liście?!
- Nieważne - westchnąłem ze zniecierpliwieniem. - Może nie jest zupełnie normalny, ale świetnie zna się na ikonach. No dalej, co się stało?
- Wpadł na jakąś swołocz - odpowiedziała niechętnie. - Jacyś narodowcy czy coś… Wiesz, skrajna prawica. Chcieli go pobić i tyle.
- W związku z tą ikoną, której szukał?
- Skąd! Po prostu wlazł im pod rękę.
- No i jak to się skończyło?
- Normalnie, dostali lanie. Znaczy, ci chuligani.
- Od niego?! Przecież to ciapciuś…
- Od nas, głupku. Byłam tam z Andriejem. Wiesz, że poszły mi spodnie? - odezwała się ożywionym tonem. - Kopnęłam w szczękę takiego drągala, z metr dziewięćdziesiąt, no i szew nie wytrzymał.
- Lepiej nie rozwijaj tego tematu - zaproponowałem zimno. - O tych spodniach. Nie mam zamiaru ubierać rosyjskiej agentury. I kim jest Andriej?
Przez pół minuty trwała w obrażonym milczeniu.
- Mój chłopak - powiedziała wreszcie. - I w związku z tym mam prośbę…
- Tak?
- On do was jedzie na dniach… Szykuje się jakaś wspólna akcja antynarkotykowa przeciwko rosyjskiej mafii.
Głos mojej rozmówczyni się zmienił, drżał niepewnie.
- Chciałabym być blisko niego, bo akcja potrwa kilka tygodni. Po tej pustyni dostanę bez problemu urlop na miesiąc, ale nie mam forsy. To znaczy mam, ale tylko na przejazd. Mogłabym zatrzymać się u ciebie? Odpracuję to, albo coś… - zawiesiła głos. - Oczywiście bez podtekstów - dodała.
Teraz ja milczałem. Nie miałem nic przeciwko przyjazdowi Koszki, jednak jakby na to nie patrzeć, szkoliła się na szpiega, a interesy Polski i Rosji okazywały się w wielu kwestiach rozbieżne. Niewątpliwie była sympatyczną dziewczyną, lecz istniała też możliwość, że jej przyjazd miał podłoże nie tyle romantyczne, co służbowe… Z drugiej strony, uratowała skórę mojemu antykwariuszowi, to nie ulegało wątpliwości.
- Podaj mi imię, nazwisko, datę urodzenia - zażądałem.
- Chcesz mnie sprawdzić?
- Owszem - przyznałem bez ogródek. - A jeśli okaże się, że korzystasz tylko z pretekstu…
- Rozumiem - weszła mi w słowo. - Nie ma sprawy - wyrecytowała pospiesznie dane personalne. - To mogę mieszkać u ciebie?
- Tak. Ale ten twój chłopak nie będzie miał nic przeciwko?
- Nie, on nic o tym nie wie - zachichotała. - Pamiętaj, obiecałeś. Pa!
- Chwileczkę… - zacząłem. - Koszka! Koszka!!! - ryknąłem wściekle.
Odpowiedziała mi cisza. Wyglądało na to, że dziewczyna załatwiła, co chciała, i ponownie stała się nieuchwytna. Westchnąłem - zapowiadał się ciekawy miesiąc. W głębi ducha miałem tylko nadzieję, że ów Andriej ma zwyczaj zastanawiać się, a potem dopiero sięgać po broń. Jednak nie była to wielka nadzieja… Mniej martwiłem się Anną, podejrzewałem, że owa operacja antymafijna nie jest dla niej żadną tajemnicą i w związku z tym nie będę musiał długo jej tłumaczyć, z jakiego powodu w moim mieszkaniu znalazła się kolejna kobieta. Chyba że moja wybranka w końcu straci cierpliwość…
* * *
Jechałem niespiesznie, myśląc o Gilbercie, wiozłem mu prezent, choć wcale nie byłem pewien, czy się ucieszy. Miałem tylko nadzieję, że to, co zrobiłem, nie zniszczy naszej przyjaźni. Z drugiej strony, nie mogłem się powstrzymać od wyrównania pewnych rachunków. W zielonej kartonowej teczce wiozłem wyrok sądowy i wycinki z lokalnych gazet. Chodziło oczywiście o moje przedsiębiorcze studentki… To Gilbert był nauczycielem, którego kilka lat temu wyrzucono ze szkoły, kiedy dwie uczennice oskarżyły go o molestowanie. Wykonały dokładnie ten sam numer, którego spróbowały ze mną, tyle że ja nie byłem bezbronny tak jak mój przyjaciel. Gilbert wierzył w ludzką dobroć, ja - nie za bardzo. Cała sprawa wyszła mu w pewnym sensie na dobre, bo zmienił parszywą posadkę na dużo bardziej dochodowy interes handlarza starodrukami. Wykorzystawszy swoje arystokratyczne koneksje, szybko stał się niemal monopolistą w tej branży, przynajmniej jeśli chodziło o naprawdę rzadkie, no i drogie dzieła. Jednak wiedziałem, że gryzła go jawna niesprawiedliwość tego, co mu się przytrafiło. Nie przeprowadzono żadnego poważnego śledztwa, zlekceważono opinie innych nauczycieli i jego słowo, relegowano Gilberta pospiesznie, ukradkiem, po złodziejsku. Nie dając żadnej możliwości obrony. Wśród wiezionych przeze mnie wycinków był wywiad z dyrektorem szkoły Gilberta. Reporter, który go przeprowadził, był moim znajomym, podrzuciłem mu temat, a on skwapliwie wykorzystał okazję. Z wywiadu przebijała pogarda do przełożonego, który tak obawiał się o swoją skórę, że wolał wyrzucić niewinnego człowieka, niż podjąć wyzwanie rzucone przez nieuczciwe uczennice. Dostało się też kilku oficjelom z miejscowego kuratorium. Jednym słowem - pełna rehabilitacja, tyle że poniewczasie.
Zatrzymałem samochód przed domem Gilberta. Gospodarz czekał już na mnie, przywitaliśmy się uściskiem dłoni.
- Nie wiem, po cholerę przyjeżdżasz spijać moje piwo, skoro nie przywiozłeś mi materia prima.
Wiedziałem, że to tylko żart, lecz nie miałem ochoty przerzucać się dowcipami. Machnąłem niechętnie ręką i bez słowa ruszyłem na poddasze. Atmosfera laboratorium mnie uspokajała.
- Co się stało? - Zmarszczył brwi. - Nie wyglądasz za dobrze.
Rzuciłem teczkę na stół i nakazałem gestem, aby ją otworzył. Sam stanąłem przy regale z książkami. Stałem tak kilkanaście minut, nie odważyłem się odwrócić, za plecami słyszałem tylko szelest papieru.
- Może usiądź, bo stoisz jak słup, a to mnie rozprasza - odezwał się wreszcie szorstko.
Usiadłem. Gilbert bębnił nerwowo palcami po stole.
- Od początku to zaplanowałeś? - Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem.
- Skojarzyłem nazwiska dopiero wtedy, kiedy zaczęły mi sugerować, że źle na tym wyjdę, jeśli im nie dam zaliczenia.
- Z jednej strony się cieszę - wymruczał. - Z drugiej, może trochę za ostro z nimi postąpiłeś. Mnie wystarczyłyby przeprosiny…
- A mnie nie - odpowiedziałem zimno. - Jakbyś nie zauważył, to ja byłem teraz ich głównym celem. Nie szukam guza, można nawet powiedzieć, że unikam walki, jestem za leniwy, aby mnie to bawiło, ale jak już do niej dojdzie, to nie uciekam i nie negocjuję.
- No dobrze, mniejsza z tym - wymamrotał. - Dziękuję… Wiesz - ożywił się - chyba coś drgnęło w sprawie tego preparatu. Całkiem możliwe, że dostanę w końcu tę materia prima. Jeden z moich znajomych ma chyba trochę w zapasie, powinno wystarczyć na dwie porcje.
- To świetnie - odetchnąłem z ulgą. - Wolałbym raczej nie przechodzić tego syndromu abstynenckiego.
- Tylko szkoda, że nie możemy sprawdzić, jak druga porcja wpłynie na blizny…
- Nie rozumiem?
- No, tamte ci zniknęły, a ja nie miałem żadnych i nie mam.
Parsknąłem lekceważąco.
- Też mi problem. Mam nowe - powiedziałem, podwijając rękawy i demonstrując szramy po nożu.
- Chryste… - mruknął Gilbert. - W co ty się wdałeś? Przedstawiłem mu nieco ocenzurowaną wersję zajścia w posiadłości Magika.
- Ruska mafia, Specnaz, Afgańcy… - wymamrotał. - Czyś ty na łeb upadł?! Po cholerę się z nimi zadajesz?
Przez chwilę siedziałem w milczeniu, zastanawiałem się, ile mu mogę powiedzieć, wreszcie podjąłem decyzję. Nie chciałem, żeby uważał, że kręcę jakieś ciemne interesy z rosyjską mafią.
- Jesteśmy zagrożeni terroryzmem i zalewani narkotykami. W obu tych sprawach Ihor może nam pomóc. - Wzruszyłem ramionami.
- Terroryzmem?!
- Islamiści wzięli nas w końcu na celownik. Do tej pory nie atakowali specjalnie Polaków, bo nie bardzo wypadało…
- Mógłbyś to wyjaśnić? - poprosił. - Pamiętaj, że mówisz do laika.
- Al-Kaida i podobne organizacje do tej pory nas oszczędzały, bo byliśmy za słabi. Każdy atak terrorystyczny obliczony jest na osiągnięcie jak największego efektu medialnego. Chodzi o to, żeby porazić strachem, zadziwić, pokazać sprawność organizacji, jej siłę. Tak było z atakami na World Trade Center i Pentagon. To była akcja zaplanowana i przeprowadzona przez profesjonalistów najwyższej klasy, nie przez szaleńców w turbanach, jak się często przedstawia islamskich terrorystów. Zamachowcy pochodzili z krajów uchodzących w oczach amerykańskiej administracji za „umiarkowanych sojuszników”: z Arabii Saudyjskiej, Egiptu, Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Zachowywali dyskrecję, nie afiszowali się z poglądami religijnymi czy politycznymi, znakomicie operowali finansami. Przed akcją i w jej trakcie wykazali się świetnym wyszkoleniem i wysoką dyscypliną operacyjną. Mówiąc krótko: przeszli przez amerykańskie systemy bezpieczeństwa niczym gorący nóż przez masło. Gdyby zaatakowali Polskę, zostałoby to odebrane jako wyraz słabości. Sygnał: „Nie jesteśmy na tyle silni, by przełamać zachodnie zabezpieczenia antyterrorystyczne, więc uderzamy tam, gdzie możemy liczyć na sukces bez większych problemów”. Nawet w wypadku gdyby im się udał sam atak, medialnie byłaby to porażka. Jednak teraz sytuacja się zmienia - dodałem ponuro.
- Dlaczego? - Zmarszczył brwi Gilbert.
- Jesteśmy postrzegani przez świat arabski jako jeden z najwierniejszych sojuszników USA. W Iraku i Afganistanie zaczęło się polowanie na Polaków. Oni chcą nas zmusić do wycofania wojsk z tamtego regionu. No i zbliżają się Euro 2012… Jeśli nie zajdą jakieś nieprzewidziane komplikacje i tak, jak przewidują plany, część imprez odbędzie się u nas, staniemy się dla terrorystów celem numer jeden.
- Ale nasi antyterroryści… - zaczął niepewnie.
- Nie jesteśmy przygotowani do konfrontacji z zawodowcami - przerwałem mu bezceremonialnie. - Wyobraź sobie jakąś sytuację zakładniczą w rodzaju opanowania teatru na Dubrowce, czy, nie daj Boże, tego, co było w Biesłanie… Dziesiątki albo setki zakładników, terroryści wyszkoleni jak zawodowi żołnierze, mający doświadczenie bojowe i gotowi zginąć w imię swojej sprawy… Zastanów się, ile takich spraw rozwiązali nasi komandosi?
Gilbert milczał.
- To ja ci powiem: ani jednej! Dlatego potrzeba zmian organizacyjnych, potężnej jednostki antyterrorystycznej, która byłaby przygotowana, żeby podjąć takie wyzwania. Jednostki szkolonej przez ludzi, którzy walczyli w podobnych sytuacjach. No i stąd ten Specnaz…
- A Ihor? - zapytał cicho Gilbert. - Przecież to gówno…
- Gówno - przytaknąłem. - Tylko wiesz co? Nie każdy może sobie pozwolić na luksus czystych rączek. - Parsknąłem ze złością. - Siedzisz tutaj w poczuciu własnej doskonałości moralnej, ale zastanów się, co zrobiłeś, żeby ograniczyć przerzut narkotyków do Polski? A ludzie, którzy nie boją się upaprać, mogą poprosić Ihora, aby nie sprzedawano ich na przykład pod szkołami. Dla Magika to żadna różnica, on i tak wyjdzie na swoje, jego organizacja nie zajmuje się bezpośrednio dystrybucją narkotyków, pobiera jedynie haracz od dilerów. Oczywiście czyjaś dusza będzie zbrukana przez sam kontakt z ruską mafią, ale uratuje się iluś tam małolatów. Ihor chętnie pomoże też zlikwidować kanały przerzutowe, o ile należą do konkurencji… Bo ta mu nie płaci.
- Wydaje się, że z tym trzeba walczyć całościowo, a nie na wąskim froncie - odezwał się niepewnie Gilbert.
- Globalnie? - roześmiałem się cynicznie. - To niemożliwe. Część ekspertów zajmujących się handlem narkotykami oblicza, że około jednej piątej pieniędzy na świecie pochodzi z tego biznesu. Nawet jeśli przesadzają, i tak są to ogromne kwoty. Gdyby położyć kres handlowi środkami odurzającymi, gospodarka światowa by się załamała… Tak więc nie likwiduje się problemu, a raczej odpycha. Niech przerzucają przez kraj sąsiada, sprzedają na innych rynkach… Byle nie u nas.
- Nie wygląda to wesoło - zauważył.
- Bo i nie jest wesołe. To wojna, nawet gorzej, bo na wojnie wiesz, kto wróg, a kto przyjaciel. Tu chwilowy sprzymierzeniec może w sekundę stać się wrogiem, a wróg stanąć po twojej stronie. Do tego dochodzą tabuny zaklinających rzeczywistość urzędasów, którzy nigdy nie przyznają, że istnieje jakiekolwiek zagrożenie dla Polski, bo musieliby coś wtedy zrobić. Postawić na profesjonalistów, kupić lepszy sprzęt, zmienić przepisy, może pogadać z Rosjanami.
- Myślałem, że jest już jakieś porozumienie?
- W bardzo wąskim zakresie. - Skrzywiłem się niechętnie.
Gilbert popatrzył na mnie w zamyśleniu.
- Nie wydaje się, żebyś był zadowolony z tych… układów.
- Nie jestem - przyznałem. - Niestety, nie zawsze w życiu mamy to, czego chcemy. A wojna to bagno, każda wojna. Jestem zmęczony - przyznałem. - Czasem żałuję, że pomysł Ciccioliny nie wypalił.
- Chodzi o tę podstarzałą gwiazdkę porno? A co ona ma wspólnego ze zwalczaniem terroryzmu?
- Miała koncepcję, jak załatwić sprawę raz a dobrze.
- Żartujesz?!
- Skąd, w 2002 roku zaoferowała Osamie bin Ladenowi swoje piękne białe ciało w zamian za pokój - wyjaśniłem z kamienną twarzą. - Niestety, nie skorzystał z propozycji…