Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- Co się z nią stało, z twoją siostrą? - zapytała drżącym głosem Julia.
- Straciła kontakt z rzeczywistością. Odwiedzam ją czasem w psychuszce…
- A ci Czeczeni? Nikt ich nie oskarżył? Nie ukarał?
Anna roześmiała się gorzko.
- Masz na myśli sądy? Czeczeńskie sądy? Na pewno rozpatrzyłyby tę sprawę obiektywnie i uczciwie… Ale nie martw się, oni zostali ukarani i żaden z nich nie miał lekkiej śmierci.
- Kto ich zabił?
- Dżuma - odparła, wstając z miejsca, Anna.
Powstrzymała mnie gestem, dając do zrozumienia, że chce zostać sama, i wyszła z pokoju.
- Julia… - wysyczałem.
- Przepraszam, nie wiedziałam… - wyszeptała, z wyraźnym trudem powstrzymując łzy. - Jak można tak…? Jak ci ludzie…? - Ukryła twarz w dłoniach.
- To wojna - powiedziałem szorstko. - A na wojnie nie ma aniołów po żadnej ze stron.
- Ale nie rozumiem, jak mogła zabić ich choroba? Wszystkich naraz?
- To nie epidemia, to brat Anny - odparłem ponuro. - Dżuma, pułkownik Specnazu…
* * *
Zaczęły się rozbierać zaraz po wejściu do mojego gabinetu. Normalnie chodziły ubrane, a raczej rozebrane, jak tanie dziwki, jednak dzisiaj prezentowały się wyjątkowo… porządnie. No, ale była to kwestia roli, jaką zamierzały zagrać, nie pierwszy raz zresztą. Błyskawicznie zrzuciły skromne ciuszki, nic dziwnego, gdybym natychmiast zaprotestował albo uciekł na korytarz, mógłbym pomieszać im szyki. Obserwowałem to bez jakichkolwiek emocji, czekałem na rozwój wypadków. Nie zdziwiło mnie nawet, kiedy już w bieliźnie jedna spoliczkowała drugą. Zapewne nie wystarczyła im kompromitacja wykładowcy, miałem być także brutalnym gwałcicielem… Nie odezwałem się też, gdy podrapały sobie twarze i biusty.
- Skończyły panie ten występ? - spytałem chłodno.
Wtedy zaczęły krzyczeć. Jeden z czekających na zaliczenie studentów zadzwonił po policję, godzinę później siedziałem już w gabinecie rektora.
- Co pan ma na swoje usprawiedliwienie? - Pobielały na twarzy rektor wpatrywał się we mnie z wściekłością.
- Usprawiedliwienie? - Uniosłem leniwie brew. - A o co jestem oskarżony?
- Dobrze pan wie! Proszę nie nadużywać mojej cierpliwości! Ciekawe, czy byłby pan równie arogancki, gdyby na moim miejscu siedział pański promotor?
Przez chwilę wpatrywałem się we własne paznokcie, starając się okiełznać drzemiący we mnie gniew. Mogłem oczywiście powiedzieć to i owo rektorowi, był na tyle uczciwy, że nie mściłby się za to, jednak nie widziałem sensu obrażać porządnego w gruncie rzeczy człowieka. Nawet jeśli okazał się naiwny.
- Moglibyśmy odłożyć szczegółowe wyjaśnienia do jutra? - poprosiłem. - O ile wiem, nie sporządzono jeszcze policyjnego protokołu, panienki nie skończyły składania zeznań, nie przeprowadzono wszystkich badań…
- Jakich badań? Przecież one nie skarżyły się, że pan je zgwałcił, tylko że…
- Tylko że próbowałem - dokończyłem dobrodusznie. - No tak, ale moja wersja jest zupełnie inna.
- Słyszałem, że pan twierdzi, iż część zaliczeń załatwiły sobie w łóżku, a pan się oparł…
- Bez trudu - powiedziałem szczerze. - Dziwki kompletnie mnie nie podniecają.
- Chce pan wywołać skandal?! Rzucić podejrzenie na innych wykładowców?
- Tylko dwóch, tych winnych - poinformowałem z uśmiechem.
To, co powiedziałem, zastopowało nieco mojego rozmówcę.
- Nawet gdybym panu wierzył - odparł rektor po chwili milczenia - dowody wskazują…
- Profesorze - przerwałem mu w pół słowa - jest pan wybitnym specjalistą w swojej dziedzinie. Proszę sobie nie zawracać głowy kwestiami, które poza nią wykraczają. Przynajmniej w aspekcie kryminalistycznym. Bo jeśli chodzi o pewne decyzje administracyjne…
- I tak będę musiał je podjąć - teraz on wszedł mi w słowo. - Nawet jeśli dałem się wmanewrować i wyciągnąłem pochopne wnioski - dodał kwaśnym tonem. - Przepraszam - dorzucił po chwili.
Ponownie uniosłem brwi, tym razem wyszło mi to nawet lepiej niż przed chwilą, najwyraźniej zaczynałem dochodzić do pewnej wprawy.
- Doktorze Korpacki - wycedził przez zęby rektor - proszę nie nadużywać mojej cierpliwości. Osobiście nawet pana lubię, ale jeśli będę musiał pokazać panu pańskie miejsce w szyku, zrobię to bez chwili wahania. Jutro wyjaśnimy tę sprawę, ale proszę mi dać jakieś wskazówki, zasugerować, w którą stronę skandal się rozwinie. Bo rozumiem, że nie jest pan jeszcze gotowy, żeby wyłożyć kawę na ławę?
- Jutro - obiecałem.
- Więc?
- Poprosiłem policjantów o przeprowadzenie kilku testów. Między innymi chodzi o pobranie i identyfikację materiału spod paznokci.
- I co to da?
- One mają głębokie zadrapania - przypomniałem. - Jeśli ja to zrobiłem, a tak przecież obie studentki twierdzą, to za moimi paznokciami znajdzie się ich naskórek. Jeśli podrapały się same…
- Proszę pokazać dłonie - zażądał rektor.
Jedno spojrzenie na jego twarz wystarczyło, abym bez słowa położył ręce na blacie. Zdecydowanie nie była to odpowiednia chwila, żeby demonstrować swoją niezależność…
- A więc to tak - powiedział. - Niech pan już idzie - zezwolił zmęczonym tonem. - Zobaczymy się jutro.
* * *
Za stołem, poza rektorem, dziekanem i Davidoffem, ujrzałem ze zdziwieniem Małgorzatę Boerner. Piękna pani profesor wpatrywała się we mnie z napięciem. A może starała się dodać mi otuchy? Rektor wyglądał na przygnębionego, z twarzy dziekana jak zwykle nie można było niczego wyczytać. Efekt kilkudziesięciu lat ostrych rozgrywek w pokera… Obie studentki siedziały na twardych, drewnianych krzesłach. Wyglądały nadzwyczaj skromnie, można by rzec - dziewiczo. Zapewne długo to ćwiczyły. Ja otrzymałem do dyspozycji dużo wygodniejszy fotel. Zastanawiałem się przez chwilę, czy było to efektem naturalnej hierarchii, czy raczej wyrazem osobistej sympatii kogoś, kto rozstawiał tu meble. Spotkaliśmy się w gabinecie rektora, na najwyraźniej zaimprowizowanym posiedzeniu. Na razie wszyscy milczeli. Rektor studiował przez chwilę jakieś akta, wreszcie odłożył je na biurko i odchrząknął.
- Może zaczniemy? - zaproponował. - W naszym nieoficjalnym spotkaniu uczestniczą poza mną i dziekanem profesor Davidoff, jako bezpośredni przełożony doktora Korpackiego, i pani Boerner reprezentująca komisję dyscyplinarną do spraw nauczycieli akademickich.
- Dlaczego zebraliśmy się tu nieoficjalne? - zainteresował się dziekan.
- Mam powody przypuszczać, że będziemy w stanie wyjaśnić dzisiaj tę kwestię definitywnie. Dla dobra uczelni chciałbym załatwić ją jak najszybciej.
- Przepraszam, panie rektorze, ale jeśli doktor Korpacki nie zostanie ukarany, będziemy zmuszone zwrócić się do prasy - odezwała się uczesana w kitkę brunetka. - Nie chcemy, żeby ktoś jeszcze został potraktowany tak jak my.
Ubrana w żakiet i spódnicę o stonowanych barwach, bez makijażu, sprawiała nadzwyczaj korzystne wrażenie. Mimo to w tonie jej głosu można było wychwycić podszytą złośliwością pewność siebie. Rektor przyjrzał się dziewczynie przez moment jak ciekawemu okazowi wirusa pod mikroskopem.
- Mogłyby panie wyjaśnić pewną kwestię? - odpowiedział pytaniem.
- Oczywiście, panie profesorze.
- Otrzymałem dziś rano wyniki badań, jakie przeprowadzono po pobraniu treści spod paznokci całej waszej trójce. W swoich zeznaniach napisały panie, że doktor Korpacki podrapał was, starając się zmusić…
- Tak było - przerwała mu druga studentka. Demonstrowała podbite oko i podrapaną twarz. Wyglądu ofiary dopełniały rozczochrane blond włosy.
- No więc nie mogę zrozumieć, dlaczego pod paznokciami doktora Korpackiego, notabene bardzo krótko przyciętymi, niczego nie wykryto, a panie miały tam swoją krew i tkankę?
Zapadła cisza, dziekan z budzącą grozę powolnością odwrócił się do studentek.
- Czy ja dobrze słyszę? - odezwał się złowrogo.
- To… niemożliwe - wyjąkała brunetka.
- Ależ nie tylko możliwe, ale i pewne. Osobiście nalegałem, żeby jak najszybciej skończono te badania. Nie było to zresztą specjalnie skomplikowane, każde z was ma inną grupę krwi.
- On nas zmusił - wykrzyknęła studentka z podbitym okiem. - Zmusił nas, żebyśmy się podrapały! Ma nóż, wszyscy wiedzą, że ma nóż! - zawyła. - Nożem nas straszył! Nożem!
Brunetka pobladła jak ściana. Już nie była taka pewna siebie.
- Z zeznań osób czekających pod gabinetem wynikało, że byłyście w środku najwyżej minutę. Niby jak w tak krótkim czasie pan doktor miałby rozebrać was obie do bielizny i zmusić… - zaczął ze złością dziekan.
- Jesteśmy dwie - przerwała mu brunetka. - Dwie - zaznaczyła dobitnie. - A doktor jest jeden.
Rozwścieczony dziekan zerwał się zza stołu.
- Ja wam…
Rektor powstrzymał go ruchem dłoni.
- Doktorze Korpacki - powiedział znużonym tonem. - Proszę wyjaśnić tę sprawę. Natychmiast.
Wstałem, uśmiechnąłem się do studentek i poprawiłem krawat.
- Panie i panowie… - zagaiłem.
- Czego pan nie zrozumiał w słowie „natychmiast”? - zazgrzytał zębami rektor. - Bez popisów oratorskich, bez napawania się sytuacją, w sposób niebudzący wątpliwości. Natychmiast! - powtórzył.
- Minuta, góra dwie - poparł go Davidoff. - Albo osobiście dam ci takiego kopa, że się przesączysz przez dziurkę od klucza. Nie mam zamiaru siedzieć tu ani sekundy dłużej niż jest to konieczne - dodał, patrząc z obrzydzeniem na studentki.
- No dobrze - ustąpiłem. - Wiedziałem, że obie panie próbowały szantażu wobec innych wykładowców. Większość je pogoniła, ale nie wiadomo było, jak ta sprawa się skończy, bo one były ostrożne. Nawet gdyby któremuś udało się nagrać ich groźby, to bez problemu by się wybroniły, ponieważ nigdy nie mówiły wprost, o co chodzi. Oczywiście wszyscy zainteresowani wiedzieli w czym rzecz, bo wynikało to z kontekstu. Wobec tego przesunąłem termin swojego zaliczenia tak, aby wypadł wcześniej niż pozostałe. Wiedziałem też, że jeszcze w ogólniaku oskarżyły jednego z nauczycieli o molestowanie. Rzecz jasna kłamały.
- Co się z nim stało? - spytała Małgorzata.
- Pozbawiono go prawa do wykonywania zawodu - odparłem z goryczą. - W takich sytuacjach nauczyciel jest na z góry straconej pozycji.
- Skąd pan się o tym dowiedział? - spytał dziekan.
- Z Internetu, sprawa była swego czasu dość znana. - Machnąłem lekceważąco ręką. - Wystarczyło wrzucić w wyszukiwarkę ich nazwiska. Wracając do rzeczy… Zabezpieczyłem się przed ich wizytą, podejrzewałem, że spróbują czegoś podobnego.
Podszedłem do umieszczonego w rogu gabinetu odtwarzacza i włożyłem płytę z nagraniem, uruchomiłem telewizor.
- Czy to wystarczy jako dowód? - zwróciłem się do rektora minutę później.
- W zupełności - potwierdził. - Co do pań…
- Same odejdziemy z tej pieprzonej uczelni - zawołała histerycznie brunetka. - Nie wrobicie nas!
- Niezupełnie - uśmiechnąłem się do niej serdecznie. - Niezupełnie… Czy i co zrobi uczelnia to nie moja sprawa…
- Zrobi, oj, zrobi - zapewnił ponurym tonem dziekan.
- Ja natomiast jeszcze dziś skieruję skargę do sądu.
- Panie doktorze, może da się to jednak jakoś załatwić? My wszystko… Odwołamy wszystko… - Blondynka złożyła dłonie jak do modlitwy.
Przez chwilę mierzyłem ją beznamiętnym wzrokiem, wreszcie pokręciłem głową.
- Nie - powiedziałem. - Na tym etapie niczego już nie możecie zrobić, a ja nie biorę jeńców.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Kląłem pod nosem, czytając list od znajomego antykwariusza. Kołybiew sprzedał ikonę wraz z zawartością jakiemuś kolekcjonerowi dewocjonaliów z Tajlandii. Zmiąłem ze złością kartkę i rzuciłem na dywan. Mimo intensywnych starań relikwia Michała Archanioła pozostawała nadal nieuchwytna. Stopniowo angażowałem się coraz bardziej w poszukiwania. Niespecjalnie interesował mnie mistyczny czy pseudomistyczny charakter tego przedmiotu, ale pozostawała fascynacja historyka: dotknąć czegoś, co prowadziło do walki tysiące wojowników, zetknąć się z legendą, chłonąć aurę artefaktu… Wiedziałem, że to strzęp materiału, ale nie miałem bliższego opisu. Jedyną znaną mi osobą, która widziała sztandar, był Dżuma. Wątpiłem, żeby stawił się na moje życzenie i odpowiedział na pytania dotyczące jego wyglądu. No i szczerze mówiąc, raczej niespecjalnie mi się spieszyło do rozmowy z bratem Anny. Nie jestem szczególnie bojaźliwy, ale ten facet przyprawiał mnie o dreszcze. Od pewnego czasu miałem sny związane z chorągwią. Widziałem sztandar z wyhaftowaną postacią Michała Archanioła, wskazującego mieczem wrogie zastępy, wzywającego do ataku. Postać z moich snów była dziwna, nie odpowiadała standardowym wyobrażeniom. Oblicze anioła bardziej przypominało twarz dowódcy, otwarte do krzyku usta, wymowny gest drugiej, niedzierżącej miecza dłoni znaczący tyle co: „Za mną!”. Generalnie anioły opisywane są jako byty będące jedynie emanacją woli Boga, nieustępliwe w wypełnianiu Jego planów, podróżujące poprzez czas i przestrzeń… A jednak te, zdawałoby się, żyjące w bezwzględnym posłuszeństwie istoty zbuntowały się. Kiedy Lucyfer wystąpił przeciwko Bogu, Michał miał po raz pierwszy poprowadzić wierne Jemu oddziały na wroga z okrzykiem: „Któż jak Bóg!”.
W malarstwie cerkiewnym Archanioł Michał jest przedstawiany w ramach typu ikonograficznego Deesis, co po grecku oznacza „błaganie”, albo jako Archistrateg - dowódca. Pokorna pozycja Michała w pierwszym typie ikon oznacza postawę służebną wobec Boga, a nawet człowieka. Potwierdza to wpleciona we włosy wstążka, nazywana po rosyjsku - toroki, będąca symbolem posłuszeństwa. Michał ubrany jest w purpurową dalmatykę, w ręku trzyma nie broń, a rabdos - cienką laskę symbolizującą władzę duchową. Jako Archistrateg odziany jest w krótki, żołnierski chiton i złocistą zbroję, w dłoni dzierży miecz. Mimo iż w jego włosach nadal widzimy toroki, to przedstawiony na tego typu obrazach Michał jest już zwierzchnikiem boskich hufców, dowódcą, archaniołem. W Biblii określenie „archanioł” występuje jedynie dwa razy, z imienia jako taki wymieniany jest tylko Michał. W księgach apokryficznych Michał przedstawiany jest jako druga osoba po Bogu, najwyższy sędzia, potężna moc, ten, który karze w imieniu Boga, lecz także okazuje miłosierdzie.
Pierwsza wzmianka o wsparciu walczących w obronie chrześcijaństwa żołnierzy przez Michała Archanioła pochodzi z siódmego wieku - Longobardowie, którzy zwyciężyli Saracenów pod Monte Gargano, swoje zwycięstwo przypisywali właśnie jemu. Czy mieli jakiś sztandar? Czy to właśnie on zawędrował później na Ruś? A może powstał dopiero w Rosji? Nie znałem odpowiedzi na te pytania, a bardzo chciałem je poznać. Sztandar Michała Archanioła opanował moje sny.