Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
– Dla nas, czyli dla kogo?
– Dla tych, którzy szykują się do przejęcia władzy. Pan ich reprezentuje, więc wystarczy mi, że dogadam się z panem, a potem ewentualnie zabezpieczę umowami z odpowiednikami w innych zaprzyjaźnionych ugrupowaniach. Spiszemy to. Dacie mi fotel szefa. Ja wam w zamian dam dobrą, mocną amunicję na kampanię wyborczą.
Na rzece było zbyt ciemno, by dało się dostrzec błysk zainteresowania w oczach polityka. Ale Woskowicz wiedział, że się pojawił.
– Pisemne zobowiązanie? – zdziwił się obłudnie Sikorczyk. – Taki dokument, wychodząc na jaw, narobiłby masę…
– Nie wyjdzie – przerwał mu spokojnie Woskowicz. – Niby po co miałbym go ujawniać? To tylko zabezpieczenie na wypadek powtórki wariantu awuesowskiego. Nie chcę paść ofiarą walki o stołki między tłumem koalicyjnych partyjek kanapowych. Ten fotel musi być wyjęty z puli. Związałem karierę z tą akurat branżą, narobiłem sobie wrogów, zaciągnąłem parę zobowiązań i mam zamiar doczekać emerytury tu, gdzie jestem.
– Ambitny cel. – Poseł wrzucił niedopałek do Wisły.
– Wiem. Ale mam towar, który kupią obie strony. I który może przesądzić o wyniku wyborów. Jeśli nie jest pan zainteresowany…
– Tego nie powiedziałem. Co by to miało być?
Woskowicz odczekał chwilę dla spotęgowania efektu.
– We Lwowie zamordowano naszego czołowego agenta, znakomicie usytuowanego w strukturach ukraińskiej mafii. Specjalizował się w handlu bronią, choć nie tylko. Zanim zginął, przekazał interesujący meldunek. Pisemnie. Otóż pewien znany handlarz z Odessy, nazwijmy go W., dostarczył broni panu D. Broń wypłynęła w Polsce w okolicznościach nader spektakularnych, choć nie cała. Z innych źródeł wiemy, i też możemy to udowodnić, że pan W., Rosjanin czystej krwi, był i jest agentem Federalnej Służby Bezpieczeństwa. W czasach, kiedy nazywała się KGB, pan W. bardzo, ale to bardzo blisko współpracował z niejakim Ałganowem.
– O!
– Właśnie. „O” jak Oleksy. Przedtem, gdy był premierem, nie bardzo się udało, bo pomijając inne kwestie, opinia publiczna nie przejmowała się jakimiś tam wywiadami. Przeciętnego obywatela wywiad ani grzeje, ani ziębi. Póki nie ma wojny. A my, chwalić Boga, właśnie mamy. Jak pan sądzi, co poczuje statystyczny Kowalski, kiedy się dowie, że kilkuset Polaków zginęło lub zostało okaleczonych, a kraj poniósł miliardowe straty tylko dlatego, że w SLD dwaj premierzy pobili się o władzę? Nie jest tajemnicą, że Bauer i Oleksy to dwie różne, nie bardzo kochające się frakcje. Kryzys natury politycznej, jak ten wywołany przez Drzymalskiego, to znakomita recepta na przetasowania w partii.
– Potrafi pan to udowodnić? – zapytał Sikorczyk nieco zduszonym głosem. Był pod wrażeniem i nawet nie próbował tego kryć.
– Potrafię udowodnić akurat tyle, by wyborca mógł dośpiewać sobie resztę. I przez najbliższe lata trzymał się z dala od SLD. Oczywiście operacja musi być perfekcyjnie skoordynowana czasowo i dobrze rozpisana na głosy. Nie wolno powtórzyć takiej szopki, jaką zafundowali nam pajace od Wałęsy. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: to materiały operacyjne, sąd na ich podstawie nikogo nie skaże. Ale przecież nie o to chodzi. Nie sędziów trzeba przekonać, a wyborców. Śmiem twierdzić, że umiem tego dokonać. A, przy okazji… Pod Bartoszycami sympatycy Samoobrony znaleźli samochód Drzymalskiego i na wiele godzin zataili tę informację. Paru lokalnych pyskaczy od Leppera niemal wychwalało dzielnego Darka. Niektórzy publicznie. Są nagrania. Może i to da się wykorzystać, kto wie… Mielibyście drugą pieczeń przy jednym ogniu.
Sikorczyk zastanawiał się tylko parę sekund.
– Dobrze – skinął głową. – Ale jest jedna słaba strona tego planu: Drzymalski. Jeśli go schwytają i dostarczą psychiatrom… Nie powie mi pan, że ten facet jest całkiem normalny. A wyborcom z kolei trudno będzie wmówić, że Rosjanie do spółki z Oleksym wybrali do takiej operacji jakiegoś psychopatę.
– Rzeczywiście, parę procent poparcia by to kosztowało – uśmiechnął się chłodno Woskowicz. – Ale niech się pan nie martwi. On nie wpadnie żywy w ręce policji. Moja w tym głowa.
* * *
Siedziała przy stole w mundurze, ale na bosaka, nieco blada po nocy, z wilgotnymi włosami zebranymi w węzeł nad karkiem.
– Załatwiałeś śniadanie? – uniosła wzrok znad monitora i posłała mu uśmiech, który zaklasyfikował jako kumplowski.
– Dla samochodu. Dzień dobry. – Skinęła głową i powróciła do pracy. – Nowiny też raczej dobre. Nadal mamy samochód, nie ukradli go. A benzyna zdrożała tylko o czterdzieści groszy.
Usiadł po drugiej stronie stołu, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Iza była uprzejma i nic więcej. Cholera. A on omal się nie wygłupił, rozważając pomysł podania jej śniadania do łóżka.
– Co na froncie? – zerknął na wypełniony internetową mozaiką ekran laptopa. – Dopadli go?
– Nie uwierzysz. Wiesz, który to Kostek Zdrzałkowicz? – Posłał jej pełne wyrzutu spojrzenie. – Drzymalski zadzwonił do niego z lasu pod Płockiem, powiedział, że znalazł rannego chłopca i czeka z nim na śmigłowiec sanitarny. No i pan redaktor dał się nabrać.
– Chcesz powiedzieć, że porwał śmigłowiec?! Z załogą?!
– No nie… Na swój sposób zagrał honorowo. Dał im faktycznie postrzelonego w udo dzieciaka i nie kazał się wieźć na Białoruś. Ale jak wylądowali, wpakował się do środka i wziął sobie butlę z tlenem. Mieli dwie; drugą zostawił. Zabrał też jakieś plastry i takie tam. W sumie wystarczyło na zestaw „Mały Płetwonurek”. Potem uszkodził nadajnik, spytał lekarza, czy małemu nic się nie stanie, jeśli odlecą dziesięć minut później, i znikł w lesie, oznajmiając, że maszynie nie wolno przez dziesięć minut startować, bo ją z przykrością zestrzeli.
– Ale numer… – Napotkał jej dość nieokreślone spojrzenie. – To znaczy… przykro mi.
– Nie łżyj – powiedziała spokojnie. – Boisz się o niego.
– A ty?
– Co masz na myśli? – zmarszczyła nieznacznie brwi.
– Zastanawiam się, jak na to patrzysz. Jak gliniarz, żołnierz, kobieta…?
– Gliniarz? – Czoło przecięła głębsza bruzda. – O czym mówisz?
– O niczym – mruknął. – Wspominałaś o śniadaniu…
– Zadałam ci pytanie – rzuciła ostrzej. – Nie wykręcaj się.
– Ja – pokiwał głową z miną pełną goryczy. – Ja się wykręcam. No cóż.
– Coś mi chcesz powiedzieć. To może wprost, co?
– Myślałem, że nadal jesteśmy na etapie szczerości – wzruszył ramionami.
Przyglądała mu się przez chwilę z nieokreślonym, raczej chłodnym wyrazem twarzy.
– Pytaj – zaskoczyła go na koniec. – Co cię interesuje?
– Ty mnie interesujesz. Chciałbym wiedzieć, dlaczego jesteśmy tu razem. Jak słusznie wyliczyłaś w nocy, dzieli nas prawie wszystko. A łączy tylko Drzymalski, który też dzieli, i to mocno. Ty chcesz go upolować. Ja… – zawahał się.
– Ty? – podchwyciła. – No, panie szczery? Jak to jest z panem?
– Rozmawiamy o tobie – rzucił twardo.
– Poszłam z tobą do łóżka… o to pytasz, jak rozumiem?… no więc poszłam, bo jestem normalna, lubię seks, nie mam nikogo, a ty… a ciebie też lubię. Nic na to nie poradzę. Znasz teorię o frontowych przyjaźniach. Mieliśmy pecha, parę razy musieliśmy razem walczyć, razem się baliśmy… Takie stresy łączą ludzi, czy im się to podoba, czy nie. Mnie się nie podoba. Mam świadomość, że jak tylko przestaniemy strzelać do jakichś Niżyckich, zaczniemy do siebie. Ale to nie zmienia faktu, że było mi cholernie z tobą dobrze. Przepraszam. Zachowałam się jak gówniara. Jak… cholera… jak facet. Przykro mi. Nie chciałam robić ci świństwa, nie chciałam robić ci nadziei; w ogóle lepiej by było, gdybyś się zalał i nic dziś nie pamiętał. Lżej by nam teraz było.
– To nie dlatego – zapytał cicho – że jesteś z GROM-u?
Pociemniała na policzkach. Nie musiała nic mówić: wiedział doskonale, że jest zawstydzona, ale i urażona. Bo trafił i chybił zarazem.
– Skąd wiesz, że…? – nie dokończyła.
– Iskierka – uśmiechnął się słabo. – Zagroda cię wsypał. A przedtem dali ci nie taki jak trzeba beret. W Złocieńcu jest teraz zmechanizowana, fakt, ale tylko na papierze, z warszawskiej perspektywy. Bo tak naprawdę brygada nadal ma więcej czołgów niż transporterów i chodzi w starych, czarnych beretach. Jak za twoich czasów. Tak się składa, że mam tam kumpla. Pogadaliśmy o pani psycholog. „Dembosz, Dembosz…? A tak, była taka. Dawno. Straszna kosa, z sali gimnastycznej nie wychodziła, a tego niedoszłego samobójcę owszem, przekonała, żeby nikomu krzywdy nie robił i odłożył karabin, tyle że nie perswazją, a pięścią. No i potem wywiało ją gdzieś, do Warszawy chyba…”
– Świnia – posłała mu blady uśmiech. – Wiedziałeś i nabijałeś się ze mnie.
– Sama wymyśliłaś tę konspirację czy ci kazali?
– Kazali. Gniewasz się? – Pokręcił głową. – Tak sobie właśnie myślałam, że coś przeczuwasz. Ale na początku nie musiałam się za bardzo zmuszać. Wiedziałam, że jeśli się przedstawię jako…
– Gromnica – podsunął Kiernacki. Cień rozbawienia przemknął przez jej twarz.
– …gromnica – podchwyciła – to po prostu pokażesz mi drzwi.
Siedzieli, nie patrząc na siebie. Oboje wiedzieli, jakie pytanie jest następne, i bali się go.
– Gdybyśmy go znaleźli… – Kiernacki w końcu wziął się w garść.
– Nie – powiedziała szybko. – To znaczy… Nikt mi tego wprost nie powiedział. Formalnie naprawdę jestem z tobą jako psycholog. A że umiem strzelać i kopnąć faceta w czoło… To dla bezpieczeństwa. Delikatna panienka mogłaby sobie nie poradzić. Choćby psychicznie.
– No to dali niedelikatną. Ładnie opakowaną maszynkę do zabijania.
– Przeceniasz mnie – posłała mu słaby uśmiech. – Nigdy nikogo nie zabiłam. Naprawdę nie namawiano mnie, żebym go…
– W porządku – przerwał łagodnie. – Wierzę. To znaczy: że nie po to cię Zagroda zaangażował. Albo nie mówił wprost. Pytanie, czy sama masz zamiar ograniczyć się do perswadowania.
Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili.
– On jest mordercą, a ja żołnierzem – popatrzyła Kiernackiemu w oczy.
– Żołnierzem? – powtórzył powoli. – Czy gliną?
– A jest różnica? – wzruszyła ramionami.
– Subtelna – przyznał. – Żołnierz walczy z wrogiem do końca wojny. Policjant – póki go nie dopadnie.
– GROM jest teraz w wojsku – mruknęła. – Więc jestem żołnierzem. To dobrze czy źle?
– Nie wiem – powiedział cicho. – Po prostu wolałbym… Nie, nic.
– Powiedz.
– Wolałbym, byś nie widziała w nim terrorysty, tylko żołnierza. Bo on… on naprawdę prowadzi przeciwko nam wojnę. Atakuje cele, które w przypadku prawdziwej wojny atakowałby najprzyzwoitszy z przeciwników. Czytaj: dzisiejsze NATO. Przy okazji giną cywile, fakt. Ale właśnie przy okazji.
Patrzyła na niego jakiś czas. Nie umiał odczytać wymowy tego spojrzenia.
– Zorganizuję to śniadanie – westchnął, dźwigając się. – A ty pogłówkuj, co dalej.
* * *
– Dzwoniłam do Grygorowskiego – rzuciła nieco wyzywająco, gdy Kiernacki stawiał torbę z zakupami. – Nie bój się, nie powiedziałam skąd. Ale musiałam.
– Bo?
– Pokazywali Płock – wskazała ekran – i przypomniał mi się ten kierowca. No wiesz… – Kiwnął głową. – Musiałam się upewnić, że go stamtąd zabrali. Wiem: niby dlaczego mieliby… Ale chciałam też zapytać o jego rodzinę. Był z nami, zginął… Widziałeś, ile z niego zostało. Wątpię, by rodzicom pokazano ciało. Dostaną zaplombowaną trumnę i papier, że to w środku to ich syn. – Mówiła coraz wolniej, jak ktoś zdający sobie sprawę, że niepotrzebnie w ogóle zaczął. – Należy im się parę słów od nas. Gdyby to twój…
– Już dobrze – powiedział spokojnie. – Rozumiem. Masz rację.
– Nie jesteś zły? – zapytała niepewnie.
– Mówiłem ci: to twoja kariera.
– Jesteś zły – oceniła. – Wystawiłam nas. Jeśli to Grygorowski.
– Jestem troszeczkę zły – zgodził się. – Za karę wyznaczam cię do robienia kanapek. A tak w ogóle to… no, ładnie, że pomyślałaś o tym pechowcu.
– Pechowcu? – Określenie nie przypadło jej do gustu.
– Trzeba mieć pecha, żeby pod rząd zaliczyć…
Urwał. Patrzył na dziewczynę z wyrazem roztargnionego zdziwienia w oczach. Odczekała chwilę, po czym pomachała mu dłonią przed twarzą.
– Hej, jest tam kto? Co cię tak zatkało? Zobaczyłeś, z jaką potworą spędziłeś noc?
No tak: przez cały czas gapił się na nią…
– Znów jesteś żabą, księżniczko – mruknął, nadal rozkojarzony. – Iza… Czytałaś raport na temat Płocka?
– Żabą? – Też nie błyszczała koncentracją.
– Jak to możliwe, że tak to wszystko podpalił?
– Około stu pocisków z moździerza 60 mm – wyjaśniła. – Ukradł lokomotywę z wagonem. Pociski były w beczkach, pewnie po to, by szybko i łatwo przetoczyć z jakiejś ciężarówki… Wszystkie swoje dziewczyny tak nazywasz?
– Co? A… nie. Ja nie mam dziewczyn – uśmiechnął się lekko i dorzucił: – żabo. – Otworzyła usta, ale nie zdążyła nic powiedzieć. – Słuchaj, coś mi przyszło do głowy. To cholernie dużo amunicji. Na czarno można kupić prawie wszystko, zgoda, ale nie w takich hurtowych ilościach. Te malutkie w Gdańsku, granaty do moździerza…
– Miny – podsunęła. – Te z ziemianki, skaczące. Mówiłeś, że ma takich kryjówek więcej. I pewnie to prawda, skoro przy tylu szukających go ludziach znika jak duch na całe doby. Jeśli wszystkie są podobnie wyposażone, to i min musiał uzbierać kilkadziesiąt. A o to jeszcze trudniej niż o pociski, które nawet w czasie pokoju z definicji się zużywają. Miny nie. Nikt nie ćwiczy z prawdziwymi… Hej!
Nie była oburzona, co najwyżej zdziwiona. Kobiety rzadko bywają oburzone, gdy łapie się je wpół i zakręca nimi radośnie.
– To jest to! Jasny gwint, ależ byliśmy ślepi! Składnica! Nie rozumiesz?! Musi być gdzieś tuż pod jego bokiem, skoro akurat stamtąd przysłali honkera! Las, zadupie, nie ma pielęgniarki, a był pożar!
Postawił ją na podłodze, ale nie wypuścił z objęć. Czuł, że nie musi. A może nawet nie powinien.
– Myślisz, że to stamtąd…? Ale przecież ktoś by coś…
– Nazwij to przeczuciem, kobiecą intuicją, ale musimy tam jechać. Masz mi zdobyć adres. A jak się da, to i zezwolenie Zagrody. Na już.
– Kobieca intuicja? – uśmiechnęła się trochę kpiąco i niepewnie.
Rozdział 27
– Zastanawiałaś się kiedyś, czy ktoś mu pomaga? – Kiernacki skinął głową, wskazując machającego lizakiem policjanta. Sznur samochodów, wolno lecz nieustannie, na podobieństwo konduktu pogrzebowego, przetaczał się między dwoma szpalerami obwieszonych stalą i kevlarem mężczyzn. – Nawet nie zatrzymują. Może siedzieć w każdym bagażniku.