Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
– Mam ci podpowiedzieć? Proszę. Słowo „randka” z czym ci się kojarzy?
– Chyba nie mówisz poważnie. – Nie skomentowała, ograniczając się do przeciągłego, trochę smutnego spojrzenia. – Przecież… Słuchaj, mam prawie czterdzieści pięć lat. Mógłbym być twoim…
– Gdybyś się puszczał w ogólniaku. Jesteś starszy o 55 procent. Wybacz porównanie, o matematykę chodzi, nie osoby… On był wtedy o dwieście. Trzydzieści lat różnicy. Między nami jest szesnaście. Wiem, że to sporo. Ale przecież nie mówię, żeby iść oglądać welony.
– Chyba śnię – uśmiechnął się bezradnie. – Czekaj… Skąd wzięłaś te 55 procent?
– W przybliżeniu – uściśliła. – Twój wiek przez mój. Matematyk ze mnie taki sobie, ale dzielenie jeszcze pamiętam.
– W pamięci takie rachunki? Dobra jesteś.
– To nie teraz. Nocą, w tej ziemiance… – Zatrzymała się nagle i ujęła go za łokieć. – Dobra, skończmy to. Popatrz mi w oczy i powiedz uczciwie, że ani razu nie chodziło ci to po głowie i że ani trochę nie chcesz. Tylko weź pod uwagę, że studiowałam psychologię i…
Nie wiedział, czy mruży oczy gniewnie, czy w instynktownym odruchu obronnym.
– Uczciwie? Dobrze, niech będzie uczciwie… No więc od początku, jak tylko weszłaś na salę. I nie trochę, tylko… – przez chwilę szukał właściwych słów – …piłką pod sufit. Jeśli wiesz, o czym mówię.
Wolno, jakby z namaszczeniem, wsunęła rękę pod jego łokieć i przywarła do boku. Uśmiechała się.
– Tak – pociągnęła go lekko za sobą. – Wiem, o czym mówisz.
* * *
Znalezienie właściwego miejsca nie sprawiło Kurzyńskiemu kłopotu. Wiatr do spółki z płonącą rafinerią zmieniły okolicę w rodzaj poziomego komina, ale ostatecznie byli plutonem zwiadu, a nie jakąś zakichaną piechotą, która potrafi zabłądzić, maszerując na stołówkę.
Inna sprawa, że trudno przegapić dwa zaparkowane w polu śmigłowce. Nie czekając na jakąś drogę, mogącą doprowadzić go legalnie na tyły gospodarstwa, porucznik kazał kierowcy jechać na przełaj, przez łąkę i zaorane pole, pokryte zieloną szczeciną. Za mądre to nie było, ale wiele wskazywało, że nie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Wóz dowódcy miał już przyzwoity, ruchomy przyrząd obserwacyjny, więc nim skręcili, Kurzyński zdążył zlustrować okolicę i wyłowić kluczowe informacje.
Po pierwsze, cała szosa do Lipna zastawiona była samochodami, z których połowę stanowiły policyjne. Po drugie, bliższy Płocka koniec kolumny tarasowały aż dwa płonące wozy – ciężarówka i radiowóz – a na przeciwległym, stąd niewidocznym, też dymu było więcej, niż przewidywała lokalna norma. Po trzecie, oba śmigłowce stały po prawej stronie szosy, możliwie blisko opłotków, i po tej samej, północno-wschodniej stronie kolejnych gospodarstw gromadziły się grupki policjantów i cywilów. A z lewej, oddzielony klinem pola, ciągnął się las.
Samochód pancerny ściął jeszcze jakiś słupek i kierowca zahamował z fantazją pod końcem łopaty łaciatego Mi-24. Porucznik siedział już wtedy na obramowaniu półkolistego włazu, świadomie ignorując boczne drzwiczki, których BRDM dorobił się w ramach modernizacji.
Zza śmigłowców nie wyszedł żaden generał, potrafiący docenić kawaleryjską fantazję i zapamiętać młodego oficera. Szkoda. Kurzyński zeskoczył miękko, trochę niedbale zasalutował inspektorowi policji i jakiemuś lotnikowi.
– Podporucznik Kurzyński, pierwszy pluton kompanii rozpoznawczej Pierwszej Pancernej.
– Czyli pierwszorzędny towar – uśmiechnął się lotnik, trącając palcem furażerkę. – Major Walczak z grupy naprowadzania lotnictwa. To jest nadinspektor Janiak, komendant wojewódzki. Fajnie, że tak szybko… A gdzie trzeci wóz?
– Zdechł. – Policjanta, jak na rasowego żołnierza przystało, Kurzyński trochę lekceważył, a major wyglądał na równego faceta, więc koszarowa etykieta z miejsca powędrowała na bok. – To warszawska jednostka, wie pan. Najniższy w kraju procent wcieleń. Jak ktoś z pełnym podstawowym do nas trafia, to się cieszymy. Kierowca rozwalił skrzynię biegów, no i jest nas tylko parka.
– I więcej nie będzie? – zapytał Janiak.
– Chyba zero szans. Nas ściągnęli spod rurociągu, bo wspieraliśmy żandarmów. A… czego potrzeba?
Major położył mapnik na skośnym pancerzu BRDM-a i fachowo omówił sytuację.
– To za stodołą to szosa do Lipna. Jechał nią porządny obywatel, który na widok podejrzanego motocyklisty natychmiast chwycił za komórkę. Zaraz potem, przypadkowo, z naprzeciwka nadjechał radiowóz. Policjanci zdążyli ostrzelać sunącego polem Drzymalskiego, i to tak skutecznie, że pocisk z kałasznikowa zapalił jego motor. W zamian Drzymalski położył jednego trupem i puścił z dymem ich samochód. Potem, nie pokazując się w celowniku, odczołgał się do lasu. To daleko, w tym miejscu ze czterysta metrów, więc gdy pierwsze policyjne wozy nadciągnęły od strony Płocka, był jeszcze gdzieś na polu. Pewnie dlatego zamiast wiać czym prędzej, podjął walkę, która okazała się mało wyrównana. Od strony lasu rozszczekał się karabin i szybko unieruchomił kilka samochodów, blokując odwrót pozostałym. Poległo jeszcze czterech policjantów, w tym aż dwaj strzelcy wyborowi. Bliżej Płocka, a konkretnie we wsi Maszewo, drzewa podchodzą aż pod zabudowania i posiłki mają tamtędy wejść do lasu, ale to daleko, a Drzymalski nadal jest tutaj. Z tyłu ma Wisłę, od strony ujścia Skrwy policja zamknęła już drogi, a wkrótce zablokuje wszystko – ciągnął major. – Jest osaczony i to ta dobra wiadomość. A zła jest taka, że zbliża się wieczór, a las ma prawie siedem kilometrów długości i do trzech szerokości. Jak przestaniemy tutaj dociskać, to drań odskoczy i cały ten obszar trzeba będzie jednakowo ostrożnie czesać. Czyli trzeba go dusić, każda minuta to parę hektarów mniej do przeszukiwania i szansa, że zdążymy przed zmrokiem. Próbowaliśmy użyć tego – wskazał wojskowy śmigłowiec – ale ten cholerny dym… Chmura idzie klinem i z góry nic nie widać. Ale nawet nie w tym problem.
– A w czym? – Kurzyńskiego nie martwiła porażka lotników, był po prostu ciekaw.
– Jest niedziela, a ten las to trochę takie wypoczynkowo-wędkarskie zaplecze Płocka. Po lesie mogą krążyć dziesiątki ludzi. Większość pewnie pouciekała, ale na pewno nie wszyscy. Są zdezorientowani, raczej spanikowani. Pewnie starają się kryć, więc po zachowaniu nie da się ich łatwo odróżnić od Drzymalskiego. Trzeba by lecieć nisko i powoli, a ten cholernik ma oko, że nie daj Boże. Głównie dlatego tak tu teraz cicho. Inspektor zabronił walki ogniowej, bo co drugim strzałem trafiał w głowę, a nasi go nawet nie widzieli. Wolno i nisko lecący śmigłowiec nietrudno trafić. Boczne oszklenie kabin to tylko szkło organiczne i ani trochę kuloodporne. Gdyby maszyna ustawiła się profilem…
– Jasne – powiedział spokojnie Kurzyński. – To co mam robić? Szarża, oskrzydlenie czy może ruchoma tarcza dla piechoty? Bo na wymianę ognia z samochodami pancernymi ten gość nie pójdzie. Podejrzewam – machnął w stronę przesłoniętego stodołą lasu – że już go nie ma. Zobaczył, że jedziemy, i zwiał. Dobry komandos wie, kiedy spasować.
– Ten transporter wytrzyma karabinowy ostrzał? – odezwał się po raz pierwszy komendant
– To nie transporter – wyjaśnił pobłażliwie porucznik. – Desantu nie zmieścimy. A blachy… Z bliska, pociskiem przeciwpancernym, pod małym kątem… No, owszem, przestrzeli się. Ale od tego jest taktyka, żeby się nie wystawiać, prawda? Po mojemu to powinniśmy znaleźć czterech zuchów, bo tylu zmieścimy, pognać prosto, wysadzić ich, a potem się cofnąć i trzymać las pod ogniem. Założę się, że jak wyczuje desant na tyłach, weźmie ogon pod siebie. Problem, czy znajdzie pan czterech ochotników. Aha, panie majorze… Wiecie, co ma? Nie licząc karabinu? Jakieś granaty, nie daj Boże granatnik?
– Według naszych informacji – uprzedził lotnika policjant – w samochodzie woził cięższą broń. Ale to już przeszłość. Rozmawiałem z posterunkowym, który podpalił motocykl. Drzymalski uciekł z niedużym plecakiem i samym tylko karabinem. Nie będzie problemów.
Inspektor czuł się urażony słabo skrywanym lekceważeniem ze strony wojskowych, ale chęci miał naprawdę dobre. Nie ponosił winy za to, że Leszek Czernik odmawiał wszelkich komentarzy i do koordynatorów akcji nie dotarła informacja o jukach pełnych granatów. Jako policjant nie zetknął się też ze spadochroniarską, składaną wersją granatnika RPG-7. Można go było obwinić najwyżej o błędy podwładnych. A konkretnie pewnego obsługującego komputer aspiranta, który aktualizując serwis dotyczący Drzymalskiego, z „karabinu wielkokalibrowego 12,7 mm z celownikiem optycznym” zrobił „kb., cel. opt, kalib. 12 (wielokal.)”, co pozwoliło zaoszczędzić nieco miejsca na rozdawanej policjantom ulotce, ale nieco wypaczyło istotę rzeczy. W odbiorze rasowego policjanta dwunastka z celownikiem optycznym to nic innego jak gładkolufowa strzelba myśliwska podrasowana lunetką i – chyba, co sugerował dopisek w nawiasie – mogąca strzelać z drugiej lub trzeciej lufy mniejszymi nabojami.
Kurzyński był młodym, nieźle wykształconym oficerem i wiedział, że w razie wojny najprawdopodobniej załatwi go jakiś komputer. Ale nie przewidział, że w taki sposób.
Ochotników z policji uzbierało się trzech. BRDM-y zabrały ich, przeskoczyły szosę i ruszyły do natarcia. Były w połowie drogi do lasu, kiedy pocisk z „kb., cel. opt, kalib. 12 (wielokal.)” trafił taflę szkła pancernego przed twarzą kierowcy wozu dowódcy. Ponieważ wojskowe, milimetrowe oznakowanie kalibru ma się nijak do myśliwskiego wagomiaru, specjalny, przeciwpancernorozpryskowy pocisk najnowszej generacji nie tylko wdarł się do wnętrza, ale poza urwaniem żołnierzowi połowy głowy poranił jeszcze okruchami metalu siedzącego z tyłu operatora broni. Nie miało to wpływu na przebieg walki: pole było zaorane pod nieszczęśliwym kątem i kiedy tylko kierownica wysunęła się nieboszczykowi z dłoni, koło wpadło w bruzdę, wozem szarpnęło i rozpędzona masa stali wywinęła kozła przez bok. Samochód wykonał jeszcze na dachu ćwierć obrotu i znieruchomiał, wystawiając ku lasowi odkryte podbrzusze.
Drugi wóz – choć już nie jego załoga – miał więcej szczęścia. Kierowca zwolnił w porę, dzięki czemu pancerka nie przewróciła się, nawet kiedy zniosło ją do rowu melioracyjnego. Nim do tego doszło, wieżowe karabiny maszynowe wystrzeliły sto pięćdziesiąt, a Drzymalski pięć pocisków. Drzymalski strzelał dłużej, ponieważ trzeci z tych pięciu trafił operatora wieży i niemal wyrwał mu ramię z barku.
Kierowca oberwał odłamkiem w łokieć, jeden z dwóch policjantów zginął, podobnie jak dowódca wozu. Wszyscy ranni zostali wywleczeni z pojazdu przez drugiego policjanta i pod osłoną stalowego pudła doczekali przyjazdu karetek.
Drzymalski nadal utrzymywał wówczas front. Snajpera, który najwyraźniej w to wątpił, zabił jednym strzałem. Do ludzi w białych fartuchach, biegnących z noszami przez pole, strzelać nie próbował.
* * *
– Jeden pokój – powtórzył recepcjonista. – Łazienka? – Iza bez słowa skinęła głową. – Są dwójki z osobnymi łóżkami i małżeńskie. Jaka państwu odpowiada?
– A jak pan myśli? – Pochyliła się ku mężczyźnie z niemal wyuzdanym uśmiechem. Kiernacki pomyślał, że sprawia wrażenie wstawionej, i to nieźle. Jak on sam. Żadne nie powinno siadać za kierownicą. Za mało się przejmowali otaczającym ich światem.
Trudno powiedzieć, czy facet z recepcji to wyczuł. Może po prostu zlekceważył gości, którzy na hasło „płatne z góry” sięgali do kieszeni flanelowej koszuli po rulon dziesięciozłotówek.
Ale przesądziło chyba dziwaczne zestawienie munduru z butami.
– Kiedyś modne były te czarne, gestapowskie… – mruknął na poły do siebie.
Na piętrze dziewczyna odnalazła właściwe drzwi, wepchnęła klucz do zamka – i parsknęła śmiechem. Kiernacki zebrał się na odwagę i wykonał ten najważniejszy, decydujący o wszystkim krok. Pochylił się i nie unosząc rąk, pozostawiając Izie całkowitą swobodę, odnalazł ustami jej usta.
Pocałunek był delikatny, ostrożny; był pytaniem i odpowiedzią na nie, a nie pieszczotą czy przejawem namiętności. O tym, co czuła i czego chciała, więcej powiedział Kiernackiemu sposób, w jaki szarpała się ze szwankującym zamkiem. Pomyślał, że gdyby mechanizm nie skapitulował w porę, rozwaliłaby drzwi. Gdy przekroczyli próg, jej ruchy stały się wolniejsze, a na twarzy zagościł pozorny spokój.
– Nie jesteśmy dziećmi. – Jej głos dowodził, że naprawdę stara się zachowywać, jak na osobę dorosłą przystało. Gdzieś pod targającymi nią emocjami ukrywała lęk. – To znaczy… – zająknęła się, ręce nerwowo oplotły pierś – nie chodzi o to, że ci nie ufam…
– Idiota – klepnął się w czoło. – A mijaliśmy kiosk… Czekaj, skoczę…
– Nie, poczekaj! Jeśli sypiasz z porządnymi dziewczynami… albo się badałeś ostatnio… Boże, co ja gadam… – Odwróciła się gwałtownie. – Przepraszam. Sama nie wiem…
Objął ją, przytulił policzek do posiniaczonego karku. Znieruchomiała.
– Niczym cię nie zarażę – wymruczał do różowego ucha, całując ją przy okazji. Zaczęła się obracać; stwardniałe mięśnie ramienia ustąpiły miejsca piersi. Ani twardej, ani miękkiej; ani za dużej, ani za małej. Bezdyskusyjnie doskonałej. Wiedział, że kiedy ją ujrzy, dozna zachwytu. – Ale…
– Nie bój się. Świetnie sobie radzę z kalendarzykiem. Nie wpakujesz się w kłopoty, sprawdziłam.
– Podoba mi się twoja spontaniczność. – Pocałunek.
– Jestem poważnym oficerem. – Pocałunek. – Nie mam prawa być spontaniczna. – Wciągnął gwałtownie powietrze, czując jej dłoń w spodniach. – Jejku… Nie wyjęli ci tego pręta? A to konowały…
Rozdział 26
– Powinieneś to zrobić – mruknął Ziętara na widok cofającej się znad telefonu dłoni premiera.
– Wiem.
– To – skinął w stronę chłostanego deszczem okna – tylko u nas. W Płocku jeszcze nie leje. Trochę mży, ale…
– Wiem – powtórzył Bauer. – Właśnie dzwonili. Wrócił ten śmigłowiec z kamerą termowizyjną. Naliczyli trzydzieści sześć ciepłych obiektów. Las jest pełen ludzi.
– Polska też jest pełna ludzi. Słuchaj, wiem, że to trudne, ale to może być niepowtarzalna okazja…
– Policjanci – kontynuował tym samym, nieco martwym głosem Bauer – natknęli się na kobietę. Przedszkolanka. We trzy wyprowadziły czternaścioro pięciolatków na piknik nad rzeką. Akurat wracali, kiedy ci durnie grzmotnęli salwą. Jedna z nauczycielek i jedno dziecko zginęły, a połowa maluchów się rozbiegła.
– Jasssny… – Ziętara klapnął w końcu na fotel. – To pewne?