Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
– Jasssny… – Ziętara klapnął w końcu na fotel. – To pewne?
– Gliniarze mało jej nie zastrzelili, ale dziewczyna jest podobno bardzo rzeczowa. Pozbierały z koleżanką dzieciaki, przyczaiły się w głębi lasu, a ona pobiegła po pomoc. Tyle że nie umie pokazać na mapie, gdzie tych krasnali szukać.
– Czekaj… – Ziętara nie pogodził się jeszcze z porażką. – Takiej gromady żaden pilot nie pomyli z Drzymalskim!
– Piątki im brakowało – powiedział cicho Bauer. – A piloci nie gwarantują identyfikacji celu. Las zaczyna się palić, i to w paru miejscach. Może to ten pożar w Płocku, może Drzymalski. W każdym razie jest coraz więcej dymu i plam ciepła, a od ciepła termowizory głupieją. Zresztą mamy tam tylko dwa, i to akurat na tych maszynach, które nie są opancerzone. No i jeszcze dziki.
– Dziki? – Ziętara tępo wpatrywał się w oblicze szefa rządu.
– Dodatkowe cele pozorne. Jednego policjanci wzięli za Drzymalskiego. Dali znać tym z drugiej strony, tamci poszli śmiało naprzód i stracili dwóch ludzi. Teraz wszyscy leżą i walą na oślep w zarośla. Janiak kazał tylko do widocznych celów, ale przyznaje, że go nie słuchają.
– Sam widzisz, że tylko śmigłowce…
– Kazałem zagęścić pierścień i czekać na świt – przerwał mu Bauer. – W nocy ściągniemy sprzęt, snajperów z całego kraju, ile się da gazów łzawiących… I czołgi. – Rzucił rozmówcy nieco wyzywające spojrzenie. – Wiem: będą się z nas śmiali. Ale pies ich trącał.
– Chcesz czekać do jutra? – upewnił się Ziętara.
– Nie będę ryzykował życia dzieci.
– Jutro rano – oznajmił grobowym tonem – zbiera się Sejm. Właśnie wracam z posiedzenia klubu. Mam ci przekazać, że oczekują przełomu. To zaszło za daleko. Oglądali najnowsze sondaże i są przerażeni. A to jeszcze sprzed Płocka, przy taniej benzynie… Nie wiedzą, co zrobić, a znasz schemat: nie ma pomysłów, zmienia się premiera. Dlatego nie możemy czekać do jutra. Musisz się zjawić w Sejmie jako zwycięzca – tylko wtedy będziemy mogli powalczyć. Z Drzymalskim w lesie możemy zacząć pisać obiegówki. Na klubie dali mi to wyraźnie do…
– Klub – powiedział spokojnie Bauer – o jednym zapomina.
– Myślisz, że nie uzbierają głosów na konstruktywne wotum nieufności? Nie byłbym taki pewny.
– Że nic – dokończył premier – tak nie psuje notowań partii, jak strzelanie do dzieci wyborców.
* * *
Kostek nie od razu zorientował się, że to ten aparat. Oba tkwiły w jednej kieszeni przewieszonej przez oparcie marynarki i były podobne. Dopiero widok pustego wyświetlacza uświadomił mu pomyłkę.
– Halo? – Czuł, że głos lekko mu drży. W trakcie kolacji oglądali z Anetą serwis BBC. Od pierwszej kanapki po ostatni łyk kawy nie mówiło się o niczym innym, tylko o „Czymalskim”, „Puosku” i kłopotach polskiego rządu. Kostek, choć na swój sposób przedstawiciel elity, był też typowym Polakiem i do kategorii naprawdę ważnych zaliczał te sprawy, które doczekały się komentarzy po angielsku.
– Jesteśmy sami? – Drzymalski mówił bardzo cicho. Kostek zawahał się. Obok siedział kolega z działu muzycznego, a za szybą, przy Anecie, któryś z techników-szpiegów.
– Z grubsza tak – mruknął. – Nie myślałem, że jeszcze… Ale z góry zapowiadam, że nie mogę wpuścić pana na…
– Cenzura wiecznie żywa, co? Nie ma sprawy; wiem, że to nie pana prywatne radio. Nie o to chodzi. Mam… powiedzmy, że propozycję.
– A ja nie wiem, czy w ogóle powinienem z panem rozmawiać.
– Wie pan, skąd dzwonię. – Nie brzmiało to jak pytanie, więc Kostek nie odpowiedział. – Krótko: znalazłem rannego dzieciaka, Piotruś Jakośtam. Utracił chyba sporo krwi, a teraz pada deszcz, więc na dodatek jest wyziębiony. Zemdlał mi tu; wygląda, że marnie z nim. Proponuję następujący układ: podam panu miejsce i czas, a pan zorganizuje przylot śmigłowca sanitarnego. Bez obawy: nie tknę ich palcem. Mam inny pomysł na ucieczkę.
– Ja? Dlaczego ja? – Dziwne, ale informacja o rannym chłopcu uspokoiła Kostka. Grunt, na który go wciągano, był zapewne grząski, ale przynajmniej wiedział, ku czemu zmierza.
– Nie mogę dzwonić pośrednio. A jak zadzwonię prosto na policję, pół minuty później będą wiedzieli, gdzie jestem, z dokładnością do kilkunastu metrów. Nie wiem, co zdążyli ściągnąć, ale wolę nie ryzykować, że przypieprzą nam obu z moździerza. A nawet jeśli nie zorganizowali tego jeszcze tak dobrze, to pan ma coś, czego inni nie mają – nazwisko. Jeśli redaktor Zdrzałkowicz wykręci numer do centrum ratownictwa i zapewni załogę śmigłowca, że nie chodzi o pojazd i zakładników, to pewnie za kilkanaście minut tu będą. Może pan oczywiście powiadomić policję, tyle że wtedy przylecą przebierańcy. Piotrusiowi na zdrowie to nie wyjdzie.
– Rozumiem. – Kostek miał się zawsze za człowieka rozsądnego, ale życiową decyzję podejmował zaledwie kilka sekund. – I mam pańskie słowo…?
– A okłamałem pana kiedyś?
* * *
Wyciszony głos sprawiał, że telewizor skutecznie zastępował kominek: czarne tło, mnóstwo płomieni, osmalone szczątki konstrukcji w charakterze oryginalnie ułożonych drew. Skojarzenie było na tyle silne, że Kiernackiego nie zdziwił widok rudawej strzechy włosów, wystającej zza obramowania łóżka. Właśnie tam należało usiąść, by grzać stopy w cieple kominka.
Rozglądał się przez chwilę za spodenkami. Leżały pod krzesłem i nim trafiły na biodra, musiał przedefilować obok Izy, święcąc jej w oczy bielą pośladków. O ile nie zasnęła, wsparta o trochę staroświecką ściankę w nogach małżeńskiego łoża.
Nie sprawdził. I aż się uśmiechnął do myśli, że nie musi, że potrafi czuć się swobodnie w towarzystwie tej dziewczyny.
– Obudziłam cię? – zapytała cicho. Siedziała, opasując ramionami podciągnięte kolana. Miała na sobie jedynie rozpiętą koszulę Kiernackiego. – Jeśli ci przeszkadza telewizor…
– Mogę się przysiąść?
Przesunęła się, robiąc mu miejsce.
– Zmarzłaś. Długo tak…? – Nie odpowiedziała. – Tak ci ze mną źle w łóżku?
– Musiałam pomyśleć – mruknęła.
– Aż tak trudny problem, że potrzebujesz chłodzenia?
– Nie mogę leżeć obok ciebie i logicznie myśleć – powiedziała tym samym, rzeczowym tonem. Nie odrywała wzroku od ekranu, choć raczej nie umiałaby powiedzieć, na co patrzy.
– Co to znaczy?
– Idź spać – mruknęła. – I bez fonii widzę, że go nie złapali. Nadal mamy wojnę. Dobra forma jeszcze ci się przyda. I tak mam wyrzuty sumienia, że cię tak przemaglowałam. To było… nierozsądne.
– Ale przyjemne – uśmiechnął się. Cofnął rękę z jej stopy i niby to zakładając za ucho kosmyk włosów, pogłaskał policzek dziewczyny. – Co się dzieje?
– Nic – wzruszyła ramionami. – Wszystko gra. Było miło, zabawiłam się. Udana noc.
– Wydaje mi się, czy jesteś smutna?
– Dlaczego miałabym być smutna?
– Może jestem staroświecki – powiedział powoli – ale za moich czasów w przerwach między pieprzeniem się ludzie prowadzili szczere rozmowy. A przynajmniej próbowali.
Milczała długo.
– Problem w tym… – utknęła. Widać było, że chce mówić, więc Kiernacki zapomniał natychmiast o pomyśle odsunięcia się, opasał ramieniem jej talię i zastygł w trochę sennym bezruchu, ciesząc się ciepłem i zapachem kobiecego ciała. Po paru wdechach, coraz głębszych, przemówiła: – Nie wiem, czy powinnam to powtarzać.
– Tak ci było źle? – zażartował.
– Tak dobrze. Za dobrze. Gdybym wiedziała, że tak świetnie nam wypali, nigdy nie poszłabym z tobą do łóżka.
– Chyba nie rozumiem – westchnął.
– Nie pocieszaj mnie. Nie jesteś gruboskórnym kołkiem. Wolałabym, żebyś był. Jak tu szliśmy, liczyłam, że przynajmniej w tych sprawach… No i nic z tego. Guzik. Zakochany rycerzyk. Najpierw dama, potem ewentualnie ja sam, o ile zaspokojona dama nie zaśnie.
– Dama za krótko spała i ciut bredzi.
– Wiesz, o czym mówię. Kochałeś się ze mną jak… nie wiem… niewolnik chyba. To nie w porządku – poskarżyła się. – Chciałam… To miał być sposób na otrzeźwienie. Myślałam sobie: wskoczymy do łóżka, zrobimy to w końcu, będzie można trzeźwo myśleć. I co?
– Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – uśmiechnął się, wcale tego nie kryjąc. – Chcesz powiedzieć, że ciągle ci mało?
– Przestań, ja mówię poważnie. To wcale nie jest śmieszne.
– Przepraszam.
– Nie pasujemy do siebie – wymruczała, wciskając nos głębiej między kolana. – On komuch ze Stargardu, ona dewotka z Warszawy. On cywil, ona żołnierz. On czterdzieści cztery z hakiem, ona dwadzieścia dziewięć. On bez grosza, ona też…
– No, to coś nas jednak…
– Gówno! Jedna strona musi być przy forsie, bo inaczej nic z tego… Żrą się, jak tylko rozmowa zahaczy o ekonomię, politykę, moralność; historię… Założę się, że nawet grupy krwi mamy niedopasowane; jakieś kaleki produkujemy…
– Nie produkujemy – przypomniał. – Jesteś porządna polska panienka dobra w kalenda… – Urwał nagle. – Iza?!
– No widzisz?! Nawet nie wiesz, czy cię nie wrabiam w bachora!
– Czyś ty zdurniała?! Przez sekundę tak nie myślałem!
– No to jesteś w dodatku głupi! – poderwała głowę.
– Ja? To ty musiałabyś być skończoną kretynką, żeby łapać w takie sieci akurat mnie!
– Zgadza się! Skończoną!
– To czemu się wydzierasz?! Ciągle logika nie zaskakuje?!
Parsknęła i odwróciła się do niego tyłem. Nie odsunęła się jednak, a kiedy dobrą minutę później męska dłoń dotknęła jej ramienia, nawet nie drgnęła.
– Nie złość się – poprosił cicho. – I wróć do łóżka, co? Nie bój się, nic ci tam z mojej strony nie grozi. Nie mam dwudziestu lat.
– To jeszcze jeden powód – mruknęła po chwili. – Widzisz, ja wcześnie straciłam ojca. Miałam siedem lat i bardzo mi go potem brakowało.
– Pamiętasz go? – Delikatnie głaskał jej kark.
– Mam zdjęcia. Wiesz, jak to jest, kiedy się traci ojca w tym wieku? I potem już przez całe życie tylko zjeżdża po równi pochyłej? Tata był tylko prostym górnikiem, ale górnicy zarabiali wtedy dużo, więc mama nie wróciła już do szkoły, jak urodziła Piotrka. No i potem było jej ciężko. Może gdyby spotkała odpowiedniego faceta… Ale trafiali się jej sami nieodpowiedni, no i teraz mam brata alkoholika i drugiego, który handluje prochami. Do domu nawet kart na święta nie posyłam. Rozsypało się nam wszystko w tym grudniu. I pomyśleć, że Piotrek w pierwszych klasach same piątki zbierał…
– W grudniu? – Kiernacki poczuł, jak sztywnieją mu mięśnie.
– Nie pamiętam, kto to powiedział… „Kto za młodu nie był socjalistą, na starość będzie świnią”… Bismarck? No, nieważne. W każdym razie ja nie miałam szansy. U mnie ten kawałek wygląda: „Komu za młodu komuna zastrzeli ojca, ten zwyczajnie nie potrafi…”
Nie umiała dokończyć. Siedzieli przytuleni do siebie i odlegli jak nigdy dotąd.
– Idealizuję go. Tu – dotknęła skroni – jest prawie jak Bóg. Doskonały, piękny, na zabój we mnie zakochany. Ponoć po dwóch chłopakach strasznie się cieszył z córki; trzy dni z kumplami pili… Nigdy mnie nie uderzył. Na barana nosił. I jak już tak strasznie go pokochałam, to mi go Kiszczak z Jaruzelskim zastrzelili. – Westchnęła. – Jak niby mam być dla ciebie dobra?
– W grudniu? – powtórzył, nie mogąc się uwolnić od bezsensownego skojarzenia.
– Potem mieszkaliśmy jeszcze dostatecznie długo na Śląsku, a mama nie piła tak i nie zwisało jej wszystko, z polityką włącznie. Zdążyłam nasiąknąć nienawiścią do takich jak ty. Nie myśl, że pieprzysz tępą idiotkę. Wiem, skąd się w ludziach biorą poglądy. Z domu, wychowania, wpływów środowiska. Potem przychodzi samodzielne myślenie i co nieco przemeblowuje w głowie, ale rzadko naprawdę mocno. Niedaleko jabłko od jabłoni…
Nie rozluźnił chwytu. Nie wiedział, czy dobrze robi. W każdym razie nie próbowała niczego zmieniać.
– On… Ta kopalnia to był…?
– „Wujek” – skinęła głową. – A niby która? Nikt więcej się tak nie sfrajerował.
– Słucham?!
– Czasem nienawidzę go za to. Że tak głupio, tak niepotrzebnie… Wiesz, jak ludzie na nich dziś patrzą? Na tych, do których wtedy strzelaliście? Jak na ofiary przykrego wypadku. Jedna kopalnia, odosobniony incydent. Coś jakby pikietować Sejm i wpaść pod samochód. Głupia, niepotrzebna śmierć. Dobre mieli chłopaki intencje, owszem. Ale okazuje się, że to papież, Wałęsa, Reagan, Gorbaczow, żelazne prawa ekonomii, nawet panowie Kiszczak czy Kwaśniewski… Dembosz i cała reszta mogli spokojnie żyć dalej i demokracja przyszłaby do nas tak samo. Bo logika dziejów pchała ku temu. Nikt nie musiał ginąć. Mądrzy ludzie brali pałką w dupę i wracali do domu chować dzieci. Pomagać im w lekcjach, wozić w góry, załatwiać korepetycje i wejścia na studia. Kochać je. Dawać im prawdziwych ojców i prawdziwe matki. Nauczyć je, że jak kobieta i mężczyzna idą do łóżka, to nie musi się zaczynać od chlania, a kończyć mordobiciem.
Nie znalazł stosownych słów, więc po prostu wziął dziewczynę na ręce i zaniósł do łóżka. Zasypiała z nosem wciśniętym w jego pierś.
* * *
– Dlaczego tu i dlaczego ja?
– Bo ryby nie mają uszu, a z akt wynika, że poseł Sikorczyk lubi łódki – uśmiechnął się Woskowicz, zdejmując cumę. – No i jest w partii od szarej roboty.
– Szarej? – Krępy czterdziestolatek usiadł na przeznaczonym dla pasażera fotelu i wyjął papierosa. – Co pan ma na myśli?
– To, czym partie wolą się nie chwalić, a bez czego nie przeżyją. Negocjacje ze sponsorami itd. Bez obaw. Nie jestem tu służbowo.
– Nie sądzę, by UOP mógł nam cokolwiek zarzucić.
– UOP zawsze może, ale rzadko chce. – Woskowicz uruchomił silnik i na minimalnych obrotach, nie rozpędzając łodzi, wyprowadził ją na szersze wody. – Zwłaszcza jeśli w grę wchodzi przyszły pracodawca.
– Szuka pan nowej posady?
– Powiedzmy, że staram się utrzymać starą.
– Boję się, że opozycja nie ma w tej sprawie wiele do powiedzenia.
– Póki jest opozycją. – Woskowicz ustawił motorówkę na kursie równoległym do brzegu.
– Na pana miejscu nie martwiłbym się o przyszłość – wzruszył ramionami Sikorczyk. – Do Urzędu trafił pan za rzucanie kamieniami w ZOMO, nie pałowanie rzucających. Nikt pana nie zdejmie, kiedy prawica przejmie w końcu rządy.
– Dwie sprawy – oznajmił spokojnie pułkownik. – „W końcu” to termin mało pocieszający. A żeby nie zostać zdjętym, trzeba najpierw doczekać niezdejmowania. Obaj wiemy, że możecie mimo wszystko przegrać następne wybory. Ja ich raczej nie doczekam, bo major Czekanowski czyści służby. Dlatego mam dla was propozycję.