Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
– Rozumiem. Ale do Dopierały nikt nic nie ma.
– Będzie jej bronił. Ją wezmą żywcem, jego zabiją.
– Będzie? – zapytał nieco prowokacyjnie.
– Nie widziałeś? – uśmiechnęła się smętnie. – Jak to było z tymi oczami? Aha: że się świecą. No więc im się świeciły. Obojgu.
Droga, może z powodu niedzieli, może z winy Drzymalskiego i jego min oraz policyjnych blokad przed miastami, była zupełnie pusta. Iza skorzystała z luksusu miękkich butów i znów mocniej docisnęła pedał gazu.
– Możemy skręcić w Grójcu, ominąć Warszawę, spróbować znaleźć Gazrurkę i dopaść Drzymalskiego, nim ktoś dopadnie jego bratową. – Wariacka jazda nie przeszkadzała jej w myśleniu na głos. – Cuda się zdarzają. Albo jechać prosto, zameldować się grzecznie u Zagrody i zbijać bąki. W twoim przypadku za niezłe pieniądze. W moim – dodała uczciwie – za święty spokój i może czwartą gwiazdkę.
– Niedyskretne pytanie: co robiłaś, jak nie było cię w wojsku?
– Ale mądrala… Tak to widać? No więc dobrze: marnie wegetowałam jako młody, mało potrzebny społeczeństwu psycholog. Notorycznie bezrobotny. Zadowolony?
– Powinienem powiedzieć: „a nie mówiłem”, tak? Dobra, uznaj, że powiedziałem. A teraz, jak już wykazaliśmy wyższość poprzedniego ustroju, moja rada: jedź prosto. Prowadzisz jak szatan, ale bez przesady.
– Mówisz poważnie?
– Nie znam cię – uśmiechnął się z odrobiną goryczy. – Nic nie wiem o twoich ambicjach. Więc uznajmy, że doradzam komuś takiemu jak ja. A ja trzymałbym się armii. To pewny kawałek chleba, nigdy z kawiorem, ale zawsze z masłem. Jesteś na kontrakcie czy na stałe?
– Mam szansę zostać na stałe. – Skrzywiła się. – To znaczy: miałam. Ta cholerna sprawa wszystko poprzestawiała.
– Jeśli masz, to nie marnuj jej. Drzymalski nie wygra. Zwyciężycie, a po zwycięstwie łatwiej o awans. Pokręć się przy Zagrodzie, a tylko na tym zyskasz. Może i nie pomogliśmy, ale plamy też nie daliśmy.
– Naprawdę chcesz, żebym zameldowała się grzecznie u generała?
– Powiedzmy – uśmiechnął się – że nie chcę utrzymywać ze swoich podatków jeszcze jednej bezrobotnej. Zresztą o czym my mówimy. Przecież nie skręcisz… w lewo.
Zerknęła z ukosa, nie komentując żartu. Kiernacki pomyślał, że przesadził i że się obraziła. Nie próbował jednak przepraszać. Ani wtedy, ani później, gdy ford wpadł na grójecką obwodnicę i Iza podjęła decyzję.
* * *
Facet był w bamboszach, mierzył z półtora metra, chodził po świecie z sześćdziesiąt lat i wyglądał na kogoś, kto przez te lata nie skrzywdził nawet muchy. Nie tak prezentuje się przestępca z pierwszej ligi.
– Szukamy pana Jurzyńca. – Iza posłała mu jeden z ładniejszych uśmiechów. – Przepraszam, że przeszkadzamy w obiedzie.
Z tyłu była kuchnia, pokój w amfiladzie i zaniepokojona starsza kobieta przy zastawionym stole.
– A… – Spojrzenie małego zjechało z pagonów i na dłuższą chwilę utknęło w śnieżnej bieli tenisówek. – Państwo są…?
– Od Wesołowskiego – uprzedził dziewczynę Kiernacki. – To taki gość z Ustrzyk, który znał Gazrurkę i którego być może w związku z tym nieładnie wysadzono w powietrze. Kiedy umierał, składał się tylko z kadłuba i głowy. Ale nadal żył.
Nie starał się mówić cicho, bo ciągle nie kojarzył faktów i w celowniku miał tę blednącą kobietę z zawieszoną nad talerzem łyżką. Na wizytówce widniało samotne „A”, czyli facet, może sąsiad, może nieformalny mąż, nie był tak ważny.
– Zabili go? – Stojący w progu człowiek też pobladł. – Kto?
– Pan jest przyjacielem rodziny? – Kiernacki posłał mu spojrzenie pod tytułem: „to do widzenia”. – Przepraszam, ale chcemy pomówić z panią Jurzyńcową.
Kobieta ruszyła się z miejsca. Mężczyzna też.
– Siostra o niczym nie wie – mruknął. Po czym machnął dłonią, pokazując, by się cofnęli, i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. – Chodźmy. To nie miejsce na takie rozmowy.
Minął zmieszanego Kiernackiego, zszedł na dół i przez wąski korytarz przeprowadził ich na podwórko. Dalej była furtka, ogródek warzywny i niewielka rzeczka.
– Nie ma ścian, nie ma uszu – uśmiechnął się lekko. – Zwłaszcza Ani. Zdenerwował ją pan, a jej serce nie jest najmocniejsze.
– Przepraszamy – wyręczyła Kiernackiego Iza. Usiadła na trawie. – I proszę się nie bać. Nie chodzi o pana. Szukamy Drzymalskiego.
– Kogo?
– Dobrze pan pływa, panie Jurzyniec? – zapytał znacznie mniej życzliwym tonem Kiernacki. – Nie ma uszu, nikt nie przybiegnie, jak będę pana przytapiał.
– Daj spokój – ofuknęła go dziewczyna. I posłała promienny uśmiech Gazrurce. – Niech pan nie zwraca na niego uwagi. Wiemy, że Wesołowski polecił pana Darkowi i że Darek zgromadził prawdziwy arsenał. Dodaliśmy dwa do dwóch i jesteśmy. Nie wiem, dlaczego policja i UOP tak marnie pana szukały, ale to nieważne. Ważne, że mordercy Wesołowskiego wiedzą o panu. Mieli lepszy punkt zaczepienia, ale teraz go nie mają, więc pewnie się tu zjawią. Za samo ostrzeżenie coś nam się od pana należy.
Potrafiła być miła, kiedy się postarała. Kiernacki z pewnym niedowierzaniem patrzył, jak szybko oswaja starego i skłania do jedzenia jej z ręki. Jurzyniec najpierw usiadł obok, potem z uwagą wysłuchał skondensowanej opowieści o tym, co się wydarzyło od wtorku, a na koniec, chyba mocno już zahipnotyzowany miękkim głosem, wyjął miętówki i poczęstował nie tylko ją, ale z rozpędu i Kiernackiego.
– …więc formalnie nic na pana nie mamy. Możemy zresztą zapomnieć o zeznaniu Wesołowskiego. Był w szoku, mówił niewyraźnie… To mógł być Jurzyniec, ale może i Kurzyniec albo nawet Wawrzyniec. Dobrze mówię, Waldek? – Kiernacki przytaknął skwapliwie. – Jeśli nie ma pan dokąd wywieźć siostry, chętnie pomożemy.
Jurzyniec milczał, wpatrując się w wodę, przepływającą leniwie u ich stóp. Było ciepło, przyjemnie. Nikt go nie próbował poganiać.
– Co byście chcieli wiedzieć? – zapytał w końcu. – Ale jeżeli macie podsłuch, to uprzedzam z góry…
– Mam się rozebrać? – W jej oczach był smutek i nie było gniewu. Tym chyba zjednała go sobie do reszty. – Nie ma sprawy, ale to nieciekawy widok. Cała jestem w sińcach.
– Nie trzeba – powiedział szybko Jurzyniec. Westchnął ciężko. – Wierzę pani. Naszym władzom brakuje fantazji. To urzędasy. Na pewno nie przysłaliby tajnej agentki w takim stroju. Wygląda pani jak Myszka Miki. – Iza zerknęła na Kiernackiego; oboje musieli popracować nad zachowaniem powagi. – Tyle że nie bardzo wam pomogę. Był tu, zgadza się. Zimą, pewnie zaraz po tym, jak porwał Hankę. Ale raczej przed Skarpetą, bo groszem nie śmierdział. Nawet miły chłopak, tylko taki jakiś smutny. Ale na broni się zna. Chciał kupić półcalówkę, znaczy 12,7 milimetra. Rosyjski, bo to i o naboje łatwiej, i cena bardziej ludzka, i dostać można.
– Wukaem? – Kiernacki lekko wytrzeszczył oczy.
– Nie, no bez przesady… Karabin snajperski. Po Czeczenii zrobiły się u nich modne. Duża siła rażenia, spory zasięg, a ostatecznie snajper nie biega, więc ciężar nie taki ważny.
– Nie strzelał z czegoś takiego. – Iza zmarszczyła brwi.
– To chyba dobrze, prawda? Zwłaszcza że nie tylko na tę tanią i dostępną amunicję liczył. Pytał o nowoczesne naboje. Przeciwpancerne, te z oddzielającym się sabotem; zapalające, detonujące… Strach pomyśleć, co dobry strzelec może zdziałać, mając takiego składaka i odpowiednią amunicję.
– To miał być składany karabin? – Jeszcze mocniej zmarszczyła brwi.
– Nie wiem, jaki miał być, ale takie je Ruscy robią. To kawał rury, wyższy od niejednego chłopa. No więc zastosowali przegub.
Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę.
– Ma jeszcze coś, czego nie użył, a o czym pan wie?
– Pani mnie nie zrozumiała. On był miły, ale biedny, a ja… ja z tego muszę żyć. Nie zrobiliśmy wielkiego interesu. Karabin, trochę amunicji, celownik, noktowizor, dalmierz – wszystko. Żeby to nie było takie nietypowe zamówienie i mało chodliwa broń, to i jej by nie kupił za te grosze. Ale kupcy się nie pchali, a mój partner w Kaliningradzie chciał się tego pozbyć, no i spuścił z ceny.
– Naprawdę? – Kiernacki zapytał o to dość delikatnie.
– Myśli pan, że mówię o karabinie, bo go akurat nie użył i w razie czego łatwiej się wykręcę? – Jurzyniec uśmiechnął się niewesoło. – Niby racja, ale tak się składa, że tylko karabin mu sprzedałem.
– Amunicję, tę specjalną, też mu pan…? – Gazrurka kiwnął głową. – Taaa… I nic więcej? – Przeczenie. – A o co pytał?
Jurzyniec uśmiechnął się nieoczekiwanie.
– O miłą Rosjankę. – Oboje posłali mu spojrzenia pełne wyrzutu. – Naprawdę. Wypiliśmy po piwie i tak się jakoś zgadało. Ja go pytam, czy mógłbym coś jeszcze dla niego sprowadzić, a on się uśmiechnął tak smętnie i pyta, czy nie znam po tamtej stronie jakiejś porządnej dziewczyny. Pomyślałem – pani daruje – że chodzi mu o taką fest babkę do łóżka, w te klocki porządną, a on się jeszcze bardziej krzywo uśmiecha i mówi, że to akurat całkiem nie ma znaczenia, bo… no, o tym mowy nie ma. I że miał na myśli kogoś do towarzystwa, jakby pielęgniarkę. Więc mówię, że tych i u nas na pęczki, a on, że trzeba mieć forsę, a z Rosjanką można się dogadać za dach nad głową i ewentualnie papierowe małżeństwo… Wiem, że nieskładnie mówię, ale on też jak ja teraz… W sumie to nie zrozumiałem, o co mu chodzi. W każdym razie dziewczyna miała być przyjemna dla oka i solidna.
– I co, znalazł mu ją pan? – zapytała Iza.
– A gdzie tam… Nigdy więcej go nie widziałem. Zostawiłem broń w umówionym miejscu, a on forsę… Niech pani nie myśli, że ze mnie ostatni drań, bo śmiercią handluję. To przypadek. Znałem paru Rosjan, którzy się tym zajęli, i tak jakoś… Tu u nas nie ma pracy dla takich jak ja. Jak się ma do wyboru siebie i siostrę pod most przemeldować albo żyć po ludzku… Ale gdybym coś wiedział, wierzył, że mogę pomóc… Zastanawiałem się, czy nie iść na policję. Tyle że to nic nie da, bo wiem tyle, ile powiedziałem. Jego nie powstrzymam, a sam pójdę siedzieć. W moim wieku to dożywocie. No i Anka nie przeżyje beze mnie. A gdybym nawet wyszedł… Do czego wrócę? Co mi zostało? Sznur na gałąź i do widzenia? Takie psie czasy wystrajkowaliśmy…
* * *
– Myślałam, że cię zawiesili – uśmiechnęła się zdziwiona Aneta.
– Ja też – Kostek rzucił torbę na fotel. – Co znaczy, że jesteśmy za głupi na kierownicze stanowisko. Po co wywalać? Wystarczy odciąć od telefonu.
– Masz… żal? Myślisz, że mnie się to podoba?
Trochę niezdarnie poklepał ją po ramieniu.
– Daj spokój, to radio, nie barykada. Nikt nie oczekuje od nas bohaterskiego składania ofiary z siebie.
– Nie jestem tu sama – wskazała wzrokiem techników z UOP-u. – Nawet gdybym połączyła Drzymalskiego, rozłączą was, nim skończy zdanie. A mnie wyleją. Dla ciebie to nie byłby taki problem, jesteś gwiazdą, ale ja… Nie mam dwudziestu lat: nie wiem, czy się gdzieś załapię.
– No coś ty… Przecież nie chcę… Nie wolno reklamować terrorysty, to nie będziemy. Może zresztą góra ma rację. Sam się od początku zastanawiam, czy powinniśmy pozwalać na te wypowiedzi na żywo. To… Nie wiem, może mam wykrzywione spojrzenie, ale ten facet jest na swój sposób… sympatyczny.
– Nie mów tego przed mikrofonem. Fajnie mi się z tobą pracuje. A teraz do roboty. Przez ten pożar w Płocku znów się ramówka rozpada.
* * *
Dzwonek nie zrobił na Adamku wrażenia: babsztyl spod dwójki handlował samogonem i z grubsza co kwadrans meldowali się pod drzwiami nowi klienci. Zwykle pijani, więc notorycznie mylący przyciski. Tym razem trafiło na Syłenkę, ale to nic nie znaczy.
Wyjrzał do sieni. Sto lat temu była przedpokojem, a po wojnie władza radziecka przerobiła sześciopokojowy burżuazyjny lokal na kilka proletariackich, ze wspólną kuchnią, łazienką i oczywiście sienią. Miało to, z punktu widzenia Adamka, dobre i złe strony. W komunałkach nigdy nie mieszkali ważniacy, więc władze przypominają sobie o takich miejscach, gdy ginie rower, a nie tajemnica państwowa.
Aż do tej niedzieli wady i zalety mieszkania się równoważyły. W porównaniu z typowym blokowiskiem secesyjna kamienica stojąca w centrum Lwowa oferowała wprawdzie mniejszą dyskrecję, lecz za to bezpieczniejsze drogi odwrotu. Tego dnia, bezsilnie wsłuchując się w terkot dzwonka w odległym mieszkaniu Syłenki, Adamek zmienił zdanie. Blok byłby jednak lepszy.
Musieli skorzystać z uprzejmości meliniarki. Mieszkała sama, no i nie miała oporów przed otwieraniem drzwi. Zdecydowało to pierwsze: Adamek nie wiedział jeszcze, w jak głębokie bagno się wpakował, i nie planował pójścia na całość.
Potrzebował dziesięciu minut, by pogodzić się z myślą, że będzie musiał.
Syłenki nie dało się obudzić. Na szczęście wypuszczając gości – dwóch, sądząc po ilości brudnych naczyń – gospodarz nie był już w stanie myśleć o zamykaniu drzwi oddzielających go od sieni. Nie musieli włamywać się do pokoju.
Impreza skończyła się niedawno: kromki chleba nie zamieniły się w suchary, zimne nóżki rozpłynęły tylko częściowo, a z czajnika nie wyparowała czterolitrowa porcja wody. Adamek szybko zrozumiał, że polewanie gospodarza i walenie dłonią po gębie nie zdadzą się na wiele. Metodą „palec w gardło” oczyścił żołądek Syłenki z najświeższego alkoholu, a następnie usadził Bogdana na wystrzępionym fotelu i wyjaśnił, jak ma wyglądać plan awaryjny.
Bogu dzięki Skarpeta naprawdę pożyczył im fachowca. Chłopak ledwie przekroczył dwudziestkę, a nawet nie drgnęła mu powieka. Teraz stał w progu kuchni i patrzył na wychylonego z pokoju Adamka. Kapitan położył palec na ustach i czekał.
Po trzecim dzwonku coś zachrobotało w zamku. Adamek westchnął, wyszedł do sieni i wcisnął kontakt. Sprawdził wcześniej, że przy włączonej żarówce układ cieni jest dla nich korzystniejszy i ukryty w kuchni Bogdan ma większe szanse zaskoczyć intruza.
Tym razem w ogóle nie próbował. Dziewczyna z kluczami nie była sama. Towarzyszył jej chłopczyk i młody mężczyzna z parasolem. Adamek odczekał, aż zamkną drzwi, po czym ruszył naprzód z ręką za plecami.
– Jest ojciec? – Dziewczyna od razu wypatrzyła niedomknięte drzwi pokoju Syłenki. Bystra. I ładna. Adamek poczuł żal na myśl o marnotrawstwie, jakie się za chwilę dokona. – Mam nadzieję, że przytomny?
Bogdan wysunął się z kuchni, stanął za plecami przybyszów. W ręku trzymał taśmę. Zuch chłopak. Omawiali ten wariant, ale miał prawo zapomnieć albo spanikować.
Adamek wyjął zza pleców rękę ze służbowym glockiem. Pistolet nie miał tłumika: z samej broni jakoś by się celnikom wytłumaczył, ale z takiego zestawu raczej nie.