Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
– W gabinecie – mruknął ochroniarz. – Zaprowadzę.
Ruszyli w stronę baraków, mijając paru rozchełstanych szeregowych oddających się głośnej dyskusji i zadymianiu lasu papierosami. Najwyraźniej nie przejmowali się widokiem wielkich placków wypalonej ziemi, które nagle wychynęły zza ziemianek.
– Ładnie się paliło – rzucił od niechcenia Kiernacki. – Miał pan wtedy służbę?
– Nie – burknął ochroniarz. Od razu stało się jasne, że trafili na mruka, z którego niewiele da się wyciągnąć.
Jego przełożony, mały pięćdziesięciolatek z dużym brzuchem, był na szczęście bardziej rozmowny.
– Majewski – przywitał już w progu zapowiedzianych telefonicznie gości. – Jestem tu szefem ochrony. Proszę, proszę bardzo. Nie spodziewaliśmy się… Major mówił, że sprawa już zamknięta.
Kiernacki odczekał, aż wartownik się wyniesie, a Iza przedstawi ich gospodarzowi.
– Mamy mało czasu – oznajmił, udając, że nie dostrzega wskazywanego mu krzesła. – Brał pan udział w pracy komisji ustalającej straty?
– A… no, brałem. – Kiernacki, ubrany po cywilnemu, wyraźnie deprymował gospodarza.
– Pociski przeciwpancerne Malutka, granaty moździerzowe kalibru 60 mm, amunicja pośrednia 5,56, miny przeciwpiechotne… Zgadza się? – Majewski ograniczył się do kiwnięcia głową. – W ilu to było magazynach?
– Nnnie wiem… Ja tylko pilnuję… W siódemce była amunicja, a te miny to pewnie w dziewiątce, ale głowy nie dam… O co chodzi, panie kapitanie? Przecież wszystko zostało wyjaśnione. Pożar, dwa magazyny wyleciały w powietrze, nikomu, Bogu dzięki, nic się nie…
Dowódca warty, podobnie jak jego ludzie, miał pod bluzą koszulę z krawatem. Ręka Kiernackiego zacisnęła się na nim, tuż przy gardle Majewskiego.
– Posłuchaj – wycedził lodowatym głosem. – Tymi rakietami rozwalono dwa tankowce, a granaty sfajczyły Płock. Jak nie usłyszę zaraz czegoś konstruktywnego, co naprowadzi nas na trop tego bydlaka, to jutro będziesz tu miał połowę UOP-u, połowę żandarmerii, policji, a może i paru facetów z CIA. Przesiejemy ten las i wydłubiemy z ziemi każdy odłamek każdego pieprzonego pocisku, który jakoby wybuchł w magazynie. Dowiemy się, ilu brakowało. A wtedy dostaniesz dożywocie.
Majewski był przerażony.
– Ja… myśli pan, że mógłbym…? Ja w życiu… Jak Boga kocham, nie miałem pojęcia, że to nie zwykły pożar!
– Będziesz miał całe życie, żeby powtarzać tę bajkę kumplowi z celi. Albo zaczniesz współpracować, albo pogadamy po kolei z twoimi chłopcami. Nie ma cudów, by żaden niczego nie zauważył. Masz rodzinę? No to pomyśl, co sąsiedzi z nimi zrobią, jak się dowiedzą, że tatuś sprzedawał bomby, którymi ten skurwiel wysadzał potem kobiety i dzieci.
Ogrzewanie w baraku było podłe, ale twarz Majewskiego już teraz ociekała potem.
– Przysięgam, nie miałem o niczym pojęcia! Jezu, przecież to mój chleb, moja własna firma! Sam byłem w wojsku, nigdy bym… Moi ludzie to też dawni policjanci albo wojskowi, żadne męty! Skąd miałem wiedzieć, że trafi się taki…
– Krócej – warknął Kiernacki. – Masz telewizor i kupę czasu, więc pewnie wiesz, że w łapaniu tego faceta liczą się godziny. Może tego jeszcze nie podali, ale pokazał się pod Rzeszowem. Jedzie tu. Jeśli wiesz cokolwiek, co nam pomoże… W tej chwili liczy się tylko on. Nie pomocnicy. Ale jeśli nie uda się nam go dopaść, trzeba będzie znaleźć paru kozłów ofiarnych. Rozumiemy się?
Gospodarz pokiwał skwapliwie głową. Poszukał ratunku u Izy. Znalazł jedynie zaciekawienie, podszyte raczej chłodnym rozbawieniem niż kobiecym współczuciem.
– On się nazywa Karasek. – Trzęsącymi się rękoma otworzył szufladę, wyjął dużą, szarą kopertę. – To jego papiery… to znaczy tego Drzymalskiego. Ale sam pan popatrzy: całkiem niepodobny do tego z telewizji. – Kiernacki obrócił kwestionariusz z podczepionym zdjęciem brodatego mężczyzny. – Miał zaświadczenie z wojska, papiery, wszystko. I legitymację inwalidzką. Cholernie dobre papiery, pierwsza grupa… Brakowało mi kogoś z jedynką, a on w dodatku z własną bronią…
– Zaraz – wtrąciła się Iza. – Zatrudnia pan inwalidów? Do ochrony składu amunicji?
– W plastikach – wyjaśnił pospiesznie Majewski. – Neptun Plastics znaczy, moja druga firma… Wie pani: zakład pracy chronionej, z dopłatami dla niepełnosprawnych. Niektórzy z Neptun Security są tam zatrudnieni, przy dobrej księgowości można na tym parę groszy oszczędzić. Tylko niech pani nie myśli, że robię wojsko w konia. Tu, na warcie, stoją zdrowi faceci. Trzecia grupa albo emerytowani, bez żadnych tam… Na strzelnicę ich biorę, pompki robią, biegi zaliczają… Może nie komandosi żadni, ale za pięćset miesięcznie trudno mieć Rambów, nie? Zresztą tu nie kradną, łatwa służba. Po co komu pociski artyleryjskie czy… – urwał, uświadomiwszy sobie moc argumentu w zaistniałej sytuacji. – No, w każdym razie ten jeden raz daliśmy ciała. Nigdy przedtem nic nie zginęło.
– Drzymalski wyhodował brodę i przyszedł z papierami Henryka Karaska – podsumował Kiernacki. – Przyjąłeś go do pracy, żeby nie płacić na ZUS i dostawać dotację. Kiedy się zorientowałeś, że coś z nim jest nie tak?
– Jak Boga kocham, dopiero teraz! My tu sobie ufamy, więc obchodów za dużo się nie robi. Miał mnóstwo czasu i chyba żyłkę do kłódek. Albo klucze podorabiał. W każdym razie śladów żadnych nie było, że ktoś coś wynosi. A że do magazynów rzadko kto zagląda… Dopiero jak się spaliły, to sobie pomyślałem, że tak można by zatrzeć ślady. Ale Karasek już wtedy nie pracował. Sam się zwolnił ciut wcześniej. Znaczy… z kręgosłupem mu się pogorszyło, prochy jakieś brał, na służbie nieprzytomny chodził, więc go trochę… no, przycisnąłem. Naprawdę nie zatrudniam jakichś łamagów. Ci, co uczciwie od państwa rentę biorą i faktycznie się do roboty nie nadają, u mnie miejsca nie zagrzeją. Solidna firma jestem, a nie jakiś… No a poza tym skoro żandarmi nic nie znaleźli, dlaczego ja… Żeby nie wy, to i teraz nie miałbym pewności, że ten tutaj – dotknął fotografii – to Drzymalski. Inaczej wyglądają, sam pan widzi. Nie mówię: coś mi zaświtało, a i pracownicy też napomykali… Ale uznaliśmy, że to po prostu ktoś podobny.
– A te papiery? – Kiernacki podniósł kserokopię decyzji o przyznaniu Henrykowi Karaskowi pierwszej grupy inwalidzkiej. – Sprawdziłeś je?
– Nawet dzwoniłem – uderzył się w pierś Majewski. – Wszystko gra, przysięgam. Tylko chyba facet jest nie ten.
* * *
– Kto?
– Bauer – powtórzył spokojny głos w słuchawce. – Ten.
– Przepraszam, panie premierze… Trochę mnie pan zaskoczył.
– A pan trochę narozrabiał z tym śmigłowcem. – Zdrzałkowicz, nadal zdziwiony, wyczuł, że rozmówca lekko się uśmiecha. – Mam z pana powodu większe kłopoty, więc pomyślałem, że może zechciałby się pan zrehabilitować.
– O ile potrafię – Kostek też się uśmiechnął z goryczą. – Chyba jestem na wylocie bardziej niż pan. Drzymalski nas obu… Ale słucham.
– Wygłaszam dziś w „Wiadomościach” krótkie przemówienie do narodu. Stacje radiowe mają je transmitować. Trójka też. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale to będzie między innymi rodzaj propozycji złożonej Drzymalskiemu. Wiem, że słucha waszych audycji, a jest jeszcze trochę czasu. Gdyby spróbował go pan namówić, by o dwudziestej włączył radio…
– Żaden problem – powiedział Kostek z lekkim wahaniem. – Tylko nie wiem, czy ma teraz głowę do słuchania.
– No właśnie. Z dostarczonych mi danych wynika, że odebrał pan wiadomość, której właściwie nie miał prawa odebrać. W sensie technicznym, nie prawnym, broń Boże. Pomyślałem, że gdyby to mogło zadziałać w drugą stronę… Zostawię panu swój osobisty numer. Jeśli jakimś cudem uda się panu nawiązać kontakt z Drzymalskim, proszę mu go przekazać. I powiedzieć, że powinniśmy porozmawiać.
Skończyła się piosenka i Kostek powinien wejść na antenę. Posiedział trochę, ignorując pytające spojrzenia, po czym wstał i wyszedł bez słowa. Zrobił z siebie idiotę. Ale nie miał wyjścia. Musiał wyjąć aparat z kieszeni płaszcza, zajrzeć w pamięć i sprawdzić, czy nie zakodowano tam jakiegoś numeru.
* * *
– Oskar – mruknęła Iza, wkładając kluczyk w stacyjkę. – Już wiem, czemu nie masz żony. Nie można ci wierzyć.
Ford zerwał się miękko, pomknął przez las. Nie było jeszcze tak późno, jednak od zachodu przyniosło ciemną, rozlaną na pół nieba chmurę i nagle zrobił się wieczór. Jeszcze przed szosą dziewczyna włączyła reflektory.
– Myślisz, że ten cały Karasek naprawdę istnieje? – zapytała.
– Lepiej by było. To nasz jedyny trop. Jeśli okaże się ślepy…
– Trop czy Karasek? – błysnęła zębami. Kiernacki nie potrafił tego jeszcze poprzeć wiarygodną statystyką, ale odnosił wrażenie, że od ostatniej nocy Iza śmieje się częściej i z byle powodu.
W trakcie jazdy do Przemyśla, gdzie zgodnie z dokumentami Karasek zamieszkiwał, Iza rozwodziła się nad chorym systemem przyznawania rent, chorym systemem weryfikacji firm ochroniarskich i chorym systemem obronności państwa. Kiernacki głównie słuchał.
Przed miastem umilkła. Kiedy parkowali, była niemal ponura. Rozumiał ją. Nawet jeśli szli właściwym tropem, było niemal pewne, że zaprowadzi ich donikąd.
Tabliczka nad domofonem, jak ta warszawska, świeciła rządkiem czystych wizytówek i do końca nie było pewności, czy już na tym etapie nie zostaną odprawieni z kwitkiem.
– Tak? – zachrypiał głośnik męskim głosem.
– My do pana Karaska.
– Niczego nie kupuję.
– A my niczego nie sprzedajemy – zapewnił Kiernacki. – Jesteśmy z wojska. Proszę otworzyć, musimy pogadać.
– Z wojska? Żarty jakieś? Wynoście się, bo dzwonię po policję!
– To od razu po szklarza. Bo albo pan otworzy, albo wejdziemy przez balkon. A do policji tak bardzo bym nie tęsknił na pana miejscu. Inwalidów też obejmuje kodeks karny.
Podziałało. Zamek zabrzęczał. Kiernacki pchnął drzwi i niemal od razu zastopował na widok nietypowych schodów. Sporą ich część zajęły domurowane prowadnice, a przy ścianie, naprzeciwko standardowej poręczy, ciągnęła się jakaś egzotyczna, ząbkowana szyna z nierdzewnej stali.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Nie wierzę… – pokręciła głową Iza. Ale w chwilę później drzwi mieszkania otworzył im mężczyzna na wózku.
– O co chodzi? – zapytał ponuro, cofając się w głąb mieszkania. Nadal nosił brodę, jak ten ze zdjęcia Majewskiego. I był bardzo do niego podobny.
Widok munduru Izy nieco go uspokoił. Nie miał całkiem czystego sumienia, ale oszustów bał się bardziej niż władzy.
Kiernacki wszedł za nim do skromnie umeblowanego pokoju i bez pytania usiadł na kanapie.
– Drzymalski – wskazał włączony telewizor. – Ten. Niech pan nie mówi, że nie wie, kto to taki.
– Wiem. – Gospodarz biegał spojrzeniem od twarzy do twarzy, oceniając poziom wiedzy intruzów. – Cała Polska go…
– Pan nie jest cała Polska, panie Karasek. Wasza znajomość z Drzymalskim trwa dłużej i ma głębszy charakter. Na razie tylko my wiemy, że zatrudnił się w Neptunie na pańskie papiery. Sprawa wygląda tak: póki to nieoficjalna wiedza, może się pan dobrowolnie zgłosić i pomóc wojsku w poszukiwaniach. Jutro… co ja mówię… za parę godzin… sam pan będzie terrorystą. Widzę, że ma pan ładną rampę, zmotoryzowany fotel… Może pan wychodzić z domu, prawda? Niewielu inwalidów może. A już w więzieniu chyba żaden. Wie pan, jaka nędza panuje w polskim więziennictwie. Jak się nie trafią litościwi sąsiedzi w celi, będzie pan leżał całymi dniami i może nawet robił pod siebie.
– Czego pan chce? – zapytał Karasek zduszonym głosem.
– Spowiedzi.
Namysł zabrał gospodarzowi jakieś ćwierć minuty.
– Nie wiedziałem, że wykręci taki numer – westchnął. – To… miły facet. To znaczy owszem, widać, że żadne potulne cielątko. Sąsiedzi nie godzili się na ten podjazd na klatce; jak montował wyciąg, to jeden awanturę zrobił, że hałasuje, że farbę niszczy… Myślałem, że po dobroci ich przekonał, i chyba większość faktycznie, ale tego od farby, jak się potem dowiedziałem… Nie uwierzy pan: poszedł do niego, niby pogadać, wziął gościa za kołnierz i wywiesił z balkonu głową w dół. A to trzecie piętro. Sąsiad z parteru opowiadał, że Darek całkiem spokojnie tłumaczył tamtemu, że jak zleci i sobie kark połamie, to inaczej spojrzy na pomoc inwalidom.
– Przyjaźniliście się? – zapytała Iza. – Wcześniej?
– Nie, skąd! Nie znałem go. Mówił, że ma kumpla, też na wózku, to rozumie, jakie ważne są takie niby drobiazgi. Wie pani, mnie żona po wypadku zostawiła. Czasem siostra wpadnie z zakupami… Ciężko. Ale teraz o niebo lepiej, bo przynajmniej wyjechać mogę bez niczyjej łaski. Fotel mi dał do przeróbki, ten podjazd zrobił…
– Jak do pana trafił? – przerwał mu Kiernacki. Nie podobał mu się sposób, w jaki Iza patrzyła na Karaska. Żal, współczucie, niemal łzy wzruszenia… Pięknie.
– No… nie wiem. Najpierw mówił, że dobrze zapłaci za pomoc w zdobyciu papierów. Pytam, czemu ja, a on – że zdjęcia mamy podobne, tylko ta broda… Nie wiem, gdzie mógł widzieć moje zdjęcie. Od lat z domu nie wychodzę. Tak myślę, że chyba tylko przez związek. Może ten jego kolega na wózku ma jakiś kontakt z kartotekami… albo komputer?
– Więc przyszedł tu któregoś dnia i poprosił o pana dokumenty? A pan tak po prostu się zgodził?
Karasek milczał przez chwilę, spoglądając na okryte kocem kolana. Kiedy uniósł głowę, jego spojrzenie było niemal wyzywające.
– Nikt już niczego ode mnie nie chce i nikogo tak naprawdę nie obchodzę. A on… Wiedziałem, że coś z nim nie tak, ale to przynajmniej jest człowiek. Człowiek, rozumie pan?
Kiernacki nie zdążył odpowiedzieć.
– Bauer zamiast pogody? – Iza pochyliła się nad ławą, sięgnęła po pilota. – Zrobię głośniej, dobrze? Chyba warto posłuchać.
Rozdział 28
– Szanowni państwo, drodzy rodacy. – Premier mówił charakterystycznym dla siebie, nieco powolnym głosem. – Od tygodnia w naszym kraju leje się krew, giną ludzie i wybuchają bomby. Nadszedł chyba czas, by przyznać uczciwie, że mamy do czynienia z czymś zbliżonym do wojny. Ponosimy milionowe straty, setki rodzin opłakują bliskich, a organy ścigania, mimo uruchomienia wszelkich dostępnych sił, nie gwarantują, że w ciągu kilku najbliższych godzin Dariusz Drzymalski zostanie pozbawiony możliwości zadawania dalszych strat. Mamy do czynienia z groźnym, głęboko motywowanym i, co najważniejsze, doskonale przygotowanym przeciwnikiem; z człowiekiem, który już udowodnił, że w ciągu kilku godzin potrafi wymierzyć cios o niespotykanej sile. W swej tysiącletniej historii nasz naród setki razy doznawał związanych z wojną nieszczęść, z reguły wzorowo zdając egzamin z poświęcenia i nieustępliwości. Potrafimy walczyć, także w obronie tak ulotnych, pozornie drugorzędnych wartości jak duma i honor. Nawet przeciwnik nieskończenie silniejszy od pana Drzymalskiego nie rzuci nas na kolana. Państwo polskie i tworzący je naród nie kapitulują. Nigdy, przed nikim, za żadną cenę. Ale, niezależnie od doznanych krzywd, byliśmy i jesteśmy narodem miłującym pokój i potrafiącym przyjąć wyciągniętą do zgody rękę.