Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
Ładunki ukryte pod taśmą i tak by zresztą nie wybuchły. Od każdego biegły pod pośladki Wesołowskiego po cztery druciki w zielonej izolacji i po dwa grubsze przewody z czerwonym oplotem. Instalacji odpowiedzialnej za odpalenie ładunków na nadgarstkach nie dało się w ogóle obejrzeć – skrywały ją rękawy, też mocno owinięte taśmą.
– Jesteśmy z wojska – powiedział Kiernacki. Sam się dziwił, że stać go na tak beznamiętny ton. Z oczu mężczyzny wyzierała udręka. Nadziei w nich nie było.
– Chyba… Zadzwonię gdzieś – dobiegł z tyłu stłumiony głos Izy. Nie odwracając się, pokręcił głową. Na czworakach obszedł fotel, zajrzał w każdy zakamarek, obmacał przewody. Potem wrócił przed kolana Wesołowskiego.
– Co mówili o ładunku? – zapytał łagodnie.
Brązowe oczy, w których zabrakło już łez, patrzyły na niego, nie widząc. Potem, stopniowo, mężczyzna powrócił myślami do cuchnącego śmiercią pokoju.
– Zastrzel mnie – wychrypiał.
Iza wolno, zmagając się ze sobą, podeszła bliżej. Jej zaciśnięte na automacie palce zrobiły się ciemnoróżowe.
– Szukamy Drzymalskiego – powiedział Kiernacki.
– Zabili mi… wszystkich. Hania…
– To Drzymalski? – Głos Izy zaskakiwał normalnością. – Był tu? On ich przysłał?
– Nie chcę żyć. Zastrzelcie mnie. Proszę.
– Panie Wesołowski, jesteśmy tu, by panu pomóc. – Przełożyła automat do lewej ręki i wyjęła telefon.
– Co chcesz zrobić? – zapytał cicho Kiernacki.
– A jak ci się wydaje?! – Tama na chwilę puściła; chlusnęło zza niej bezsilnym gniewem, buntem przeciw koszmarowi wokół. – Dzwonię po saperów.
– To nic nie da – wyręczył Kiernackiego gospodarz. – Ja już… mnie nie ma. – Kiwnął głową ku jednej z przyłóżkowych szafek. – Jeszcze dwadzieścia pięć minut. Specjalnie tak ustawili zegar. Żebym widział.
Kiernacki zerknął przez ramię.
– Wybuchnie za pięć siódma? Tak powiedzieli? – Dziewczyna znieruchomiała z telefonem w dłoni. – Proszę się skupić. To ważne.
– Cztery godziny… – Wesołowski spojrzał w stronę okna. – Gnoje. Błagałem, żeby od razu…
Łzy popłynęły po tłustych policzkach leniwymi strugami. Iza schowała aparat i krokiem lunatyka podeszła do parapetu. Firanki były odsunięte na bok, a przez czyste szyby wlewało się światło chmurnego popołudnia. Kamery potrzebują dobrego oświetlenia. Zwłaszcza te nie najdroższe, a właśnie taka leżała między paprotkami.
– Nie dotykaj – rzucił ostrzegawczo Kiernacki.
– Tu jest jakiś kabel – powiedziała po chwili. – Idzie za okno.
– Dzwoń do Dopierały – zdecydował po paru sekundach. – Powiedz, że ciągle mogą tu być. Jasny szlag… – Wrócił spojrzeniem do twarzy Wesołowskiego. – Co tu się stało? Kto to panu zrobił?
– Zastrzel mnie… Na miłość boską, człowieku! Proszę!
– Kto ci to zrobił? – Nie potrząsał Wesołowskim jedynie dlatego, że potrząsanie człowiekiem siedzącym na bombie to marny sposób wydobywania informacji.
– Cała rodzina, wszystko, co miałem. Nie rozumiesz?! Nie mam już po co żyć!
– Kto to zrobił? Trzech goryli, alarmy… Jakim cudem tu weszli?
– A co to ma za znaczenie? Komuś życie zwróci?
Iza po cichu instruowała Dopierałę.
– Nie chcesz, żeby im ktoś odpłacił? – Dopiero teraz, wskazując łóżko, Kiernacki uświadomił sobie, że tamten ani razu nie spojrzał w stronę pomordowanych kobiet.
– Nic im nie zrobicie. Nikt im nic… Skarpeta jest nietykalny.
– On za tym stoi? Ten Skarpeta? To bandzior, tak? – Gospodarz milczał, patrząc na swoje szeroko rozstawione kolana. – Słuchaj: mogę to dla ciebie zrobić. – Głowa Wesołowskiego uniosła się powoli. – Wystarczy odpalenie ładunków?
Patrzyli sobie w oczy.
– Powiedzieli… – głos Wesołowskiego zadrżał – powiedzieli, że pourywa. Dlatego za pięć… Że po pięciu minutach pewnie się wykrwawię, ale pięć pożyję i… i chcą to mieć na taśmie.
Kiernacki milczał. Potem lekko kiwnął głową.
– O ile się na tym znam, dobrze powiedzieli. To – dotknął grubszego z przewodów – lont detonujący. Mogę przeciąć, ale pod taśmą też jest taki, a drutów nie przetnę. – Odczekał chwilę. – Saperzy nie zdążą.
– Nie chcę saperów. Pomóż mi umrzeć. Masz broń.
– Niech pan nie opowiada bzdur – mruknęła Iza.
– Zejdź na dół – powiedział Kiernacki. – W salonie jest barek. Przynieś coś mocnego. I najmocniejszą butelkę, jaką znajdziesz.
– Butelkę? – nie poruszyła się.
– Panie Wesołowski – dotknął dłoni mężczyzny – obaj wiemy, z czego pan żył, więc nie będę owijał w bawełnę. To koniec. Nikt nie będzie nadstawiał karku, żeby wyplątać gangstera z tych drutów. To nie film. Zresztą – uśmiechnął się mrocznie – tu wszystkie są zielone.
– O czym ty, kurwa, mówisz?! – dobiegł z tyłu gniewny, ale i pełen bezsilności głos. – Nie masz odrobiny…?
– Nic ci nie zrobili – ciągnął – bo wiedzą, że jak naprawdę boli, to krótko. I że ból fizyczny zawsze wygra z psychicznym.
– Kiernacki! – Iza warknęła od drzwi.
– Pomóż nam, a wszystko się skończy. Nie będzie bolało.
Wesołowski oblizał zaschnięte usta.
– Zastrzel mnie – jeszcze raz spróbował utargować maksymalną cenę.
Kiernacki pokręcił głową.
– Znasz prawo, żyłeś z jego obchodzenia. Nie pójdę siedzieć dla tej jednej chwili. Gdyby chodziło o twoją małą – skinął w stronę łóżka – to może. Ale tobie mogę pomóc najwyżej butelką. Bez urazy.
– Spieprzaj – syknęła Dembosz. – Ja to zrobię.
Zdążył wstać i złapać ją za ramiona. Przemówić do rozsądku już nie – uprzedził go pisk telefonu. O dziwo – zamiast się szarpać, sięgnęła do boku. Cofnął ręce. Nie było rozmowy. Posłuchała chwilę, obrzuciła go mrocznym spojrzeniem i tyłem, dla podkreślenia, że bynajmniej nie skończyli, podeszła do okna.
– Dopierała – domyślił się Kiernacki. – Coś zobaczył.
– Ktoś kręci się po lesie. I chyba stoi tam samochód.
– Nie wychylaj się – powiedział i znów kucnął przed związanym mężczyzną. – Zostało dwadzieścia jeden minut. Mam to skrócić? – Wesołowski bez namysłu kiwnął głową. – Pogadamy? – ponowne kiwnięcie. – Kelnerkę mamy marną, więc sam skoczę na dół. Nie pozwól, by majstrowała przy ładunkach. Krzycz. – Zerknął w stronę okna, dzięki czemu dane mu było obejrzeć jej nienawistne spojrzenie.
– Przestań gadać – warknęła. – Leć po tę flaszkę.
Szedł ostrożnie. Cisza i spokój niczego nie dowodziły. Bał się od początku, ale teraz, po tym co znalazł na górze, był to już inny rodzaj lęku.
Nic się nie stało. Wrócił na górę i dopiero teraz uderzyła go intensywność wypełniającego sypialnię smrodu.
– Osiemnaście minut – przywitała go Iza. Była blada i przygaszona.
Odkręcił korek i podsunął szyjkę Wesołowskiemu. Kilka razy unosił i opuszczał butelkę, pytając wzrokiem, czy wystarczy.
– Dzięki – wysapał w końcu gospodarz. – Co chcesz wiedzieć?
– Kto i dlaczego. – Kiernacki sam pociągnął z opróżnionego do połowy naczynia.
– Myślałem, że policja. Przyjechali dwoma radiowozami. Volkswageny. Wyglądały na prawdziwe. Trzech mundurowych, prokurator i sekretarka. Tomek dał się podejść, ale kto mógł pomyśleć…
– Pokazali jakieś papiery? Legitymacje?
– Nie. Ale to mogli naprawdę być gliniarze. Tego rudego chyba znam z widzenia. Wąs i włosy jak marchewka, z takim ząbkiem nad czołem. Brodę ma cofniętą.
– Prawdziwy policjant?
– Głowy nie dam. Tak szybko… to znaczy na początku. Tylko Tomek zdążył skoczyć po broń, ale chyba nikogo… A rudy nie przyszedł na górę. Wcześniej też jakby z tyłu… Jest z powiatowej w Lesku, może głupio mu było… Nie wiem, to tak szybko… Dopiero potem, jak Hanię…
Z oczu znów popłynęły łzy. Kiernacki, nie pytając, podsunął butelkę.
– Czego chcieli?
– Pytali o niego. O tego pojeba.
– Drzymalskiego? – upewnił się.
– Kazali powiedzieć, ile mu wygadałem. I czy się domyślam, gdzie jest. W ogóle wszystko na jego temat. Ale ja nic… Sam bym go za jaja powiesił. To wszystko przez niego. Wszystko. – Zerknął na rozprute kobiece ciało i szybko odwrócił wzrok.
– Szesnaście minut – powiedziała niezbyt głośno Iza.
– Co mu dałeś za Hankę? – zapytał łagodnie Kiernacki.
– Zabijecie go? – W oczach Wesołowskiego pojawiły się nikłe iskierki nadziei. – Słyszałem w telewizji, że to w Warszawie… To naprawdę on? Taki gnojek?
– Dlaczego gnojek? – Kiernacki nie polemizował. Pytał.
– Gołodupiec. Nic nie miał. Po parę flaszek na tydzień przynosił z Ukrainy, jakieś guziki, barachło… Takie zero. Nawet o okup nie potrafił się dobrze… Wziął stówę. Za moją córkę. Stówę, masz pojęcie?
– Sto tysięcy?
– Sto starych baniek. Milionów. Oni tu ciągle tak liczą, kmioty. W milionach. Dziesięć tysięcy złotych… Żebym wiedział, co mu po łbie chodzi… Ale człowiek nie myśli, jak mu dziecko porwą. Pytał o kontakty, gdzie broń kupić, forsę przeprać… Jakoś tak zrozumiałem, że robi dla kogoś z Ukrainy, że to duży interes. No i powiedziałem, kto jest kim w nowym Pruszkowie.
– W Pruszkowie?
– To ich strefa wpływów. Za mocno tu nie siedzą, ale jednak. Poznałem paru… z samej góry. – Milczał chwilę. – Wygadałem mu się o Skarpecie.
– Co to za jeden?
– Potem ci powiem – wtrąciła się dziewczyna. – Jedźcie dalej. Czas nam się kończy.
– To Skarpeta przysłał tych gliniarzy? – upewnił się Kiernacki. Wesołowski kiwnął głową. – Czyli dałeś Drzymalskiemu dziesięć tysięcy? I informacje, tak? – Kiwnięcie. – Adresy? Czyje?
– Skarpety. No i tego gościa od karabinów. Drzymalski powiedział, że potrzebuje dobrego karabinu i że cena nie gra roli. Pytał, kto gra w pierwszej lidze, jeśli chodzi o lewą broń. Dałem mu namiary na Gazrurkę.
– Na kogo? – Po głosie Izy łatwo było poznać, że o tym typie nic nie wie.
– Nazywa się Jurzyniec. Jerzy. Orneta, adresu nie pamiętam. Był w notesie, a sejf wyczyścili. Ale to dziura, każdy każdego zna… Znajdziecie. Tyle że nie warto. On nie robi dla Skarpety. Nie ma z tym nic wspólnego. To taki… poczciwina.
– Sprawdzimy go. Skarpetę też.
– Gówno mu zrobicie – powiedział po chwili Wesołowski. Nie zabrzmiało nawet szczególnie gorzko.
– Czternaście – zerknęła na zegarek dziewczyna. – Słuchaj, może jednak… Gdyby przywiązać nić do tych drutów i szarpnąć… Zawsze to jakaś szansa.
Kiernacki łyknął z butelki.
– Idź na dół. Ja się wszystkim zajmę.
– To znaczy… co? – nie ruszyła się. – Co, zabijesz go? Flaszką w łeb i po kłopocie? Tak to sobie wyobrażasz?
– Wyjdź. Tak będzie dla wszystkich lepiej.
– Nie – powoli pokręciła głową. – Nic z tego.
– Niech się pani nie wtrąca, nie pani interes – zaprotestował Wesołowski.
Przenosiła spojrzenie z jednej twarzy na drugą.
– To będzie morderstwo – wycedziła. – Słyszysz? Zamordujesz go.
– Ja już nie żyję. Nie można zamordować trupa.
– Ale do więzienia za to trafić można. – Rozmawiała z jednym, patrzyła na drugiego. – Ja… rozumiem. Oddałabym wszystko, żeby jakoś… Ale nie wolno zabijać ludzi.
Kiernacki ostentacyjnie wlał w siebie kolejną pięćdziesiątkę.
– I kto to mówi – mruknął.
– Wyjdź – machnęła lufą automatu. – Z zegarami różnie bywa.
– Ty głupia dziwko! – Wesołowskiemu skończyła się cierpliwość. Szarpnął się pierwszy raz, demonstrując mimowolnie jakość zamocowań. Kończyny nawet o milimetr nie oddaliły się od fotela. – To nie tobie pourywa nogi i ręce! Zostaw nas! Won z mojego domu! Jeszcze ja tu rządzę! Obiecałeś mi! – posłał rozgorączkowane spojrzenie Kiernackiemu. – Powiedziałem, co chcieliście wiedzieć! Coś mi się należy, do kurwy nędzy!
Kiernacki kiwnął głową. Odstawił butelkę, ruszył w stronę Izy.
– Chciałem być grzeczny, ale nie dajesz mi…
Zatrzymał się w pół kroku. Z niedowierzaniem patrzył na automat, wymierzony w środek jego brzucha.
– Zabijesz go? – z gardła Wesołowskiego wydarł się dziwny ni to śmiech, ni jęk. – Bo nie chce, żebym zdychał jak pies, tylko umarł? Ty durna cipo! Zabierz jej tę pukawkę! Nie odważy się! Sama by poszła siedzieć!
Chyba nie wszystko do niej dotarło. W zmrużonych, granatowych teraz oczach było za dużo determinacji, tępego uporu, który złamać mogą już tylko czyny, nigdy słowa. Glauberyt kiwał się trochę, ale trudno było nazwać to drżeniem.
– Iza – powiedział miękko. – To go będzie bolało. Może bardzo. Może zemdleje, ale równie dobrze… Nie chciałbym tak umierać.
Cofnęła się. I uniosła automat.
– Ja nie żartuję. Nie próbuj… Nie żartuję.
– Ty z tym będziesz żyła.
Powoli, nie oglądając się na Wesołowskiego, wyszedł na korytarz.
– Wielkie dzięki.
Z trudem zrozumiał. Tamten nie podniósł głosu powyżej granicy pomruku. Nie wiadomo, do kogo mówił.
Iza stanęła w progu z butelką w ręku, pociągnęła jak staropolski furman. Prawie się nie skrzywiła.
– Nie stój w drzwiach – powiedział cicho. Posłała mu spojrzenie bez wyrazu, a potem obróciła się, bardzo powoli. Z niedowierzaniem patrzył, jak osuwa się na kolana, odkłada to, co miała w rękach, a same ręce składa przed piersiami, pochylając zarazem głowę.
Pomyślał, że sypialnia jest duża, a ładunki zakładał fachowiec, potrafiący osiągnąć dokładnie taki efekt, o jaki chodziło. Ale nie dlatego pozostał przy ścianie, nie próbując niczego robić.
Uświadomił sobie po prostu, że tak naprawdę nie wie, czego jej życzy i czy nieszczęśliwy wypadek z jakimś odłamkiem, którego nie powinno być, nie okazałby się najlepszym wyjściem.
Zdążył o tym pomyśleć, zanim zadzwonił telefon.
Rozdział 10
Ujście Wisły płonęło złotem i czerwienią, wylewającymi się z wąskiej szczeliny między zachodnim horyzontem a ciężką kopułą chmur. Zero wiatru. Dzień nie był lepszy od poprzednich, ale za to wieczór…
– Powiedz swojej mamie, że marnuje ten reumatyzm. – Monika, najwyraźniej też oczarowana, na oślep wiązała brudną sznurówkę, uśmiechając się do słońca. – Jest lepsza od starych górali. Faktycznie zmienia nam się pogoda. Hura. Już mi to błocko uszami wychodzi. I z praniem się nie wyrabiam.
– Nie widać – Dorota teatralnym gestem strzepnęła parę ziaren piasku z jej ramienia. – Gdybym cię nie znała, Zielińska, byłabym przysięgła, że właśnie skończyłaś się tarzać po krzakach z jakimś samcem.