Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
– Marzycielka – uśmiech Moniki stał się melancholijny. – Najpierw trzeba zrzucić parę kilo. Tarzanie kosztuje. Nawet to krzakowe.
Chyba od tego upojenia nieodparcie romantycznym słońcem, omijającym miasto od tygodni, zapuściły się tak daleko na północ. Za basenem, w którym cumowała jakaś zardzewiała rosyjska łajba, Dorota ochłonęła i skręciła w las. Miała tendencję do intensywnego pocenia się, co w połączeniu z rumieńcami wyglądało koszmarnie – jej zdaniem. To jeszcze jeden argument za bieganiem po bezludnych zaroślach.
– Starzeję… się – zdobyła się na słaby uśmiech, przechodząc do marszu.
– Co chcesz? – tę charcicę stać było jeszcze na energiczne potrząsanie ramionami. – Lada chwila stuknie ci dwudziestka. To się i sypiesz.
Szły na przełaj przez las, kierując się ku wschodniej stronie półwyspu.
– U was też zmniejszyli gaz? – zainteresowała się w pewnym momencie Monika. – Bo nam bojler całkiem siadł. Herbata jeszcze, ale o kąpieli nie ma co marzyć.
– Pewnie ci… staruszek przykręcił – zażartowała Dorota. – Jak córka brudna, to się… nie puści. I czystość… zachowa.
– Jakbyś z miednicą powalczyła, też byś umiała świeże zapachy docenić. Oho, drogę widać.
Nazwa była na wyrost: wyszły na jedną z malowniczych alejek, którymi jeździły co najwyżej dziecięce rowerki, towarzyszące spacerowiczom. Oczywiście tego wieczora – tu, na wschód od lasu był już wieczór – dróżka świeciła pustką. Zmiana pogody przyszła zbyt gwałtownie: gdy wychodziły z domów, pachniało raczej ulewą. Dorota uświadomiła sobie, że prawdopodobnie są same. Może nie aż na całym Westerplatte, ale przynajmniej w tej części. Trochę dziwnie się z tym poczuła.
– Podobno to ten Drzycimski – podjęła wątek gazu Monika.
– Drzycimski?
– No, ten świr, co dzwonił do Trójki. Obiecał wczoraj, że rozwali jakiś rurociąg. A dziś gaz przykręcili.
– Aha, ten… Ale on się jakoś inaczej… Drzycimski to był w polityce. Nie pamiętam, minister czy coś takiego… Z brodą mi się kojarzy.
– Mój tata mówi, że ten też się przy polityce kręci. Ale brody nie ma. W telewizji dali zdjęcie. Z pudła, co prawda, więc potem mógł zapuścić.
– Facet z więzienia w polityce? – skrzywiła się Dorota. – Kurczę, trochę przeginają pałę. Jak ktoś nie umie kraść, to mógłby dać sobie spokój z polityką – zacytowała ojca.
– Biegniemy, zdechlaczko? Plażą?
W dole, pod piaszczystą skarpą, szumiały fale. Nie wiało, piasek był wilgotny, twardy. Dorota kiwnęła głową. Zeszły nad wodę i ruszyły szybkim truchtem.
Zaraz potem natknęły się na furgonetkę. Stała w miejscu, gdzie spotykały się zagony plażowego piasku, las i ścieżka spacerowa. Już w głębokim cieniu, przez co Dorota nie była pewna szczegółów. A te nagle zrobiły się ważne.
Omal się nie wyłożyła, gdy rzucone w prawo spojrzenie trafiło na mężczyznę w ciemnej wiatrówce. A dokładniej: na to, co układał wśród czupryn wydmowej trawy.
Oczywiście natychmiast je zauważył. Wydreptały zza kępy choinek, zbyt szybkie, by ujść uwadze, i za powolne, by skryć się za jakąś przeszkodą, nim przyjrzy im się dokładnie. Las się skończył, a najbliższe drzewa rosły właśnie za dróżką, przy której parkowała furgonetka.
Dorota na chwilę zapomniała o pożarze w płucach i bólu nóg. Chyba nawet przyspieszyła, co zakrawało na cud i oszołomiło Monikę do tego stopnia, że zatrzymała się i przez kilka sekund patrzyła z niedowierzaniem na plecy koleżanki.
Oczywiście dogoniła Dorotę, nim ta pokonała ćwierć dystansu, dzielącego je od następnego schodzącego ku morzu kawałka lasu.
– Koksu łyknęłaś? – zawołała, szczerząc radośnie zęby.
Dorota zwolniła. Po pierwsze – zryw kosztował ją całą rezerwę sił. Po drugie – właśnie straciła wiarę w sens tego, co robi. Nie uciekła przed Moniką, więc tym bardziej przed samochodem. No i, na koniec, nie mogła pogodzić mówienia ze sprintem.
– On… ten facet miał… miał rakietę. Pocisk! Do strzelania!
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jaki z niej słabeusz. Monika bez widocznego wysiłku wykonała piruet w biegu i przez chwilę sunęła obok tyłem.
– Co?
Przebiegły może sto metrów. To nic nie znaczyło. Facet mógł się pogubić, zawahać, upuścić kluczyki.
– To jakiś kawał? – Monika znów biegła przodem, choć raz i drugi obróciła się bez odrobiny dbałości o dyskrecję. Inna sprawa, że nie dało się inaczej. Były jak na patelni.
– Jezu… Nika, nie gap się. On naprawdę…
W udach miała watę, w łydkach ołów. Przed bieganiem nie brała nic do ust, ale i tak czuła, że lada moment zwymiotuje.
– Coś ci się… przywidziało.
Monice też zaczynało brakować tchu. Wraz z nadwyżkami tlenu uszły z jej organizmu zapasy niefrasobliwości. Może jeszcze się nie bała, ale była już blisko.
– Nie gadaj… Biegnij.
To ją musiało przekonać. Dorota nigdy nie poganiała. Biegły w ciszy, ścigane jedynie lękiem, szumem fal i mlaskaniem stóp o wilgotne podłoże. Wpadły do lasu całe i żywe. Przebiegły jeszcze kawałek, nim mniej zmęczonej Monice zaczął wracać rozsądek.
– Le… lepiej na przystań – machnęła ręką. Gęste zarośla przesłaniały ulicę Majora Sucharskiego, ale budynki i nabrzeże, gdzie zatrzymywały się statki białej floty, były tuż obok.
Dorota zastanawiała się trochę za długo: zdążyły wyjść na biegnącą poprzecznie drogę do portu. I na terenowego land-rovera Straży Granicznej.
Samochód toczył się powoli i bez trudu zahamował, kiedy przestraszona w pierwszej chwili Dorota skoczyła mu nagle przed maskę, wymachując chaotycznie rękami.
– Co jest? – siedzący obok kierowcy podoficer ograniczył się do opuszczenia i tak uchylonej szyby. – Chłopcy się zrobili niegrzeczni?
– Tam… – Dorota musiała zebrać wszystkie siły, by stać prosto i mówić w miarę wyraźnie. – Jakiś… łacet. Miał… miał rakietę.
– Tenisista was goni? – roześmiał się pogranicznik. Nie był najmłodszy i najszczuplejszy, ale był, i to się liczyło ponad wszystko inne. – No proszę, a mówią, że to sport elit.
– Ja bym tam przed tenisistą tak nie uciekał – wyszczerzył solidarnie zęby jego kolega. – Jakby co, to przynajmniej na alimenty takiego stać.
Monika pociemniała trochę bardziej, niż to wynikało z biegania. Dorota nie przejęła się. Nie miała siły.
– Ja… ja nie żartu… ję! – rozkaszlała się. – On naprawdę… To była taka mała… rakieta… Walizkowa. Słowo! Tam, przy plaży! Miał… furgonetkę. Białą. Taki stary mercedes albo coś.
– Rakieta walizkowa? No, to raczej nie merc. Bond nie jeździ byle mercem, a już starym w żadnym wypadku.
– Ale…
Śmiejąc się, kierowca zwolnił sprzęgło. Nim Dorota ochłonęła, wóz był przy zakręcie. Patrzyła za nim do końca, łudząc się jeszcze, że skręci w prawo. Ale oczywiście pojechał w lewo, ku miastu.
– Ale palanty – mruknęła Monika. Postały chwilę, po czym bez słowa ruszyły śladem samochodu. Wlokły się noga za nogą. Odzyskiwały siły. I chyba równowagę psychiczną. Kiedy dotarły do ulicy, Monika zapytała krótko:
– Na przystanek?
Autobus mógł przyjechać za chwilę albo za pół godziny, a to oznaczało czekanie przy trasie, którą musiała wracać furgonetka. Trudno o lepszą formę wyrażania wątpliwości.
– Nie wiem… może to jakiś instrument – mruknęła Dorota.
Przeszły kilkanaście kroków.
– A nawet jakby rakieta, to co? – wzruszyła ramionami Monika.
– No, nie przesadzaj. Facetowi z prawdziwą rakietą mogłybyśmy się nie spodobać.
– Ja nie o tym… Właśnie przyszło mi do głowy, że to może jeden z tych walniętych hobbystów. Wiesz, od modeli statków kosmicznych. Nad morzem takie ustrojstwo nikomu nie spadnie na łeb. – Parsknęła cichym, gorzkim śmiechem. – Ale głupie jesteśmy. Rakieta w walizce… Nic dziwnego, że się tak nabijali. Jak my maturę zdamy z takimi głowami?
– Może masz rację – przyznała. – Ale widziałam w telewizji takie coś. To służy chyba do niszczenia czołgów. Małe, grube, z ostrym czubkiem. I właśnie w takiej jakby walizce się je nosi.
– Małe, grube i ostre? – roześmiała się Monika, swobodnie wkraczając na jezdnię. – Czy aby nie mówisz o Krysce Muszaniec i jej wrednym języku? A w walizce też skończy. Mąż ją zarżnie i poćwiartuje, o ile znajdzie takiego frajera.
Dorota nie mogła nie parsknąć śmiechem. I pewnie na tym by się skończyło, gdyby obok przystanku nie dostrzegła granatowego samochodu z białym pasem.
Radiowóz stał przy niedużym pawilonie, zbudowanym rok temu i mieszczącym restaurację, która miała obsługiwać wycieczki patriotycznie nastawionej młodzieży szkolnej, ale żyła głównie z wyszynku. Przed i po sezonie zaglądali tu głównie robotnicy z Portu Północnego, a więc ludzie dość poważni, mający stałe źródło dochodu i właściwy tego typu elitom szacunek dla ładu społecznego.
– Chyba… a, co mi tam. – Dorota minęła wiatę przystanku i pomaszerowała na parking. Monika ruszyła za nią.
– Ja nic nie mówię – zastrzegła się. – Samochód widziałam; wszystko. Rób z siebie idiotkę na własne ryzyko.
Funkcjonariuszy było dwóch, lecz żaden nie zamierzał z nich pokpiwać. Dorota nigdy wcześniej nie rozmawiała z policjantem, więc szło jej nieskładnie, ale kiedy dobrnęła do małej, grubej i ostrej rakiety, mężczyźni popatrzyli po sobie i stało się jasne, że śmiechem raczej nie wybuchną.
– Nie gonił was? Nie wołał, nie odjechał? – zapytał starszy. Dziewczyny zgodnie, jak na komendę, pokręciły głowami. – Jest pani pewna, że to broń? Może kamera, teleskop…?
– Na ziemi? On to postawił tak – pokazała, kucając i ustawiając niewidzialny przedmiot między ubłoconymi adidasami.
– Możemy spisać wasze zeznania – oznajmił młodszy tonem, od którego powiało biurowym skrzypieniem, szelestem miliona papierów i stukaniem dziurkacza. – Tylko musicie nastawić się na parę godzin w komendzie. Straszny ruch się zrobił.
Dorota nie wiedziała, co o tym sądzić. Nie chciało jej się wierzyć w najoczywistsze: że chodzi mu o pozbycie się natrętnych interesantek.
– To znaczy… Ale pojedziecie tam? – zerknęła na wylot alejki.
– Właściwie to nie nasz rejon – powiedział młodszy. – Plaża to właściwie granica, a od pilnowania porządku na granicy jest Straż Graniczna. Mówiła pani, że to ich nie zainteresowało.
– No… właściwie to oni mi nie uwie…
– Więc i nas nie powinno – jakby nie dosłyszał jej słów. – Co innego, gdyby ten mężczyzna zachowywał się agresywnie. Albo palił ogień w lesie. Wtedy byłyby podstawy do interwencji. Ale tak… – wzruszył ramionami.
Dorota była prawie wdzięczna, kiedy z tyłu pociągnięto ją średnio dyskretnie za rękaw, a uśmiechnięta nieszczerze Monika wymruczała lakoniczne przeprosiny w imieniu ich obu. Czuła się trochę upokorzona, ale i zwolniona z obowiązku. Ona swoje zrobiła.
Wycofały się na przystanek i zaczęły rozmawiać o realnych problemach realnych ludzi. O maturze. Za odjeżdżającym do miasta radiowozem nawet nie popatrzyły.
* * *
Kiernacki przeczekał pięć serii popiskiwań. Potem schylił się i bez pytania o pozwolenie wyłuskał aparat z futerału przy biodrze Izy.
– Kurde, Iskra, ogłuchłaś? – Dopierała chyba w to nie wierzył, bo mówił zaskakująco cicho. – Jadą do was. Nie wiem, czy mnie przyuważyli, a będą tuż obok. Przykryj, jakby co.
– I nawzajem – powiedział, żałując, że to jeszcze nie era telefonii obrazkowej i nie widzi miny tamtego. – A gdyby wiali, spróbuj odciąć im odwrót.
Rozłączył się, zerknął na dziewczynę. Oczekiwał przynajmniej spojrzenia, niechby nawet wolnego od wahania, fanatycznie upartego. Nie doczekał się. Klęczała, wpatrzona w skazańca, i chyba się modliła, poruszając leciutko ustami. Cudnie.
Zostawił ją i skoczył do najbliższej sypialni. Trafił na pokój, od którego się zaczęło: ten z przestrzeloną szybą. We framudze też widać było rysę po kuli – Tomek zdążył dopaść broni – ale najgorzej dostało się przyokiennej ścianie. Ktoś wpakował w nią z tuzin pocisków, w tym dwa, które wcześniej przeleciały przez ochroniarza Wesołowskich.
Niedobrze. Skupienie za duże, zużycie amunicji też – to nie mógł być zwykły pistolet w rękach miotanego emocjami amatora. Może i amator strzelał, ale z automatu. Dziwne, jednak dopiero to odkrycie, odnotowane zresztą gdzieś na marginesie świadomości, uzmysłowiło Kiernackiemu, że dojdzie do prawdziwej walki, w której będzie musiał zabijać.
Zawrócił spod okna błyskawicznie: tył jakiegoś masywnego, chyba terenowego samochodu znikał właśnie za węgłem budynku.
Nim dobiegł do drzwi, skreślił Dopierałę z listy posiadanych atutów. Kapral był za południowym ogrodzeniem i do któregoś z narożników północnego miał ponad sto pięćdziesiąt metrów. Z tego dwie trzecie musiałby pokonać w polu widzenia jadących terenówką. Nawet jeśli mieli tylko pistolety, manewr byłby samobójczy.
– Jadą! – Zatrzymał się za progiem, oczekując jakiejś normalnej reakcji. Nic z tego. Zasada nieszczęść chodzących parami właśnie zaczynała się sprawdzać. Iza nie poruszała już ustami. Dłonie nadal kleiły się do siebie, ignorując leżący na podłodze peem. Gdyby znajdował się przy prawym kolanie, Kiernacki pewnie poświęciłby parę cennych sekund, by skoczyć i go złapać. Ale tam naturalnie stała butelka.
Pobiegł. Dopiero na dole pomyślał, że z piętra też można strzelać. Ale dobrze wybrał. Dół oznaczał mniej martwego pola i możliwość manewru w obie strony – i na piętro, i na zewnątrz. W przypadku długiego oblężenia, gdyby wszystko poszło źle, utrata parteru mogła się skończyć podpaleniem domu i definitywną klęską ukrytych na górze. Był żołnierzem, więc przyplątała się i myśl o większej szkodliwości ognia artyleryjskiego na wyższych kondygnacjach. Oczywiście należało zrobić wszystko, by nie musieć korzystać z tej przewagi dołu nad górą. To mogło się udać. Gdyby tamci okazali się pewni siebie i mało przezorni. Dopadł drzwi frontowych i przez chwilę wierzył, że tak właśnie jest granatowy ford zatrzymał się przed bramą w policyjnym stylu, omal nie podpalając traw tarciem opon, ale na tym skończyły się podobieństwa do efektownego wkraczania antyterrorystów. Dwaj mężczyźni w skórzanych kurtkach nie wyskoczyli z niego, a po prostu wysiedli. Nie próbowali się kryć, ręce zaś mieli puste.
Przyglądał im się przez wysoki, pionowy świetlik przy drzwiach. Wolałby okno: nie chciał zaczynać od tłuczenia szyby rękojeścią wista. Huk pękającej szyby mógł spowodować najróżniejsze reakcje. Mniejsza z tym, że zniweczy przewagę zaskoczenia. Gorzej, że tamci mogą się rzucić do ucieczki – a przecież strzelanie im w plecy nie wchodziło w rachubę. Żaden nie był w mundurze. Mogli nie mieć nic wspólnego z jatką w sypialni. Samo straszenie ich już było przestępstwem.