KnigaRead.com/
KnigaRead.com » Разная литература » Прочее » Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej

Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej

На нашем сайте KnigaRead.com Вы можете абсолютно бесплатно читать книгу онлайн Artur Baniewicz, "Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej" бесплатно, без регистрации.
Перейти на страницу:

– Nie ośmielił się pan… – Kiernacki poszerzył uśmiech. – Taki numer nie przejdzie! Przecież… Nabija się pan ze mnie?

– Z psychologa? Jeszcze nie oszalałem. Jedna celna diagnoza i wpędzisz mnie w kompleksy.

– Ziętarski podciera się takimi świstkami. Jeden telefon do lekarza, który to wystawił i…

– …ogon pod siebie. Gangsterzy nie idą do więzień, a nikt nie śmie zweryfikować diagnozy ich lekarzy. Słyszałaś, by jakiegoś łapiducha ukarali za lewe zaświadczenie o stanie zdrowia? Bo ja nie. W naszym systemie prawnoobyczajowym to coś zbliżonego do zbrodni doskonałej. Praktycznie niekaralne.

– Nie dostanie pan reszty pieniędzy – powiedziała cicho.

– Ile razy mam powtarzać, że nie zależy mi na waszej forsie?

Otworzyła usta, ale nie użyła ostatniego z argumentów. Kiernacki był pewien, że wie, jaki miał być ten as atutowy. Patrzyli przez chwilę na siebie. Potem, trochę wbrew sobie, lekko skinął głową. Chyba zrozumiała, że to forma niechętnego podziękowania. Inaczej nie byłaby zakłopotana.

– Zadzwonię po Dopierałę – mruknęła, wyjmując miniaturową słuchawkę z obudowy komputera.

– Żeby mnie podrzucił na dworzec? – zapytał niepewnie.

– Nas – poprawiła szorstko. – Do Ustrzyk.

Rozdział 9

Rozrzucone między zalesionymi wzgórzami osiedle – jeśli pół tuzina domów to już osiedle – było w gruncie rzeczy placem budowy. Większości budynków nie wykończono i może dlatego na ich tle dom Wesołowskich ze skalno-wodno-trawiastymi kompozycjami, gąszczem różanych krzewów i otaczającym to wszystko płotem tak mocno rzucał się w oczy. Inna sprawa, że garaż przybudówka mógł pomieścić cztery samochody, willa była dwa razy większa od następnej w kolejności, a z kamiennego muru, podtrzymującego bramę, wpatrywała się w Kiernackiego zabezpieczona pancerną szybą kamera.

– Ładnie tu – rzucił, po raz kolejny przyciskając dzwonek. – Ciekawe, ile kosztuje taka działka.

– Majątek. – Dopierała przełknął ostatni kęs bułki. – To długie to chyba warsztat. Zajrzę od tyłu, może tam siedzą i dlatego nie słyszą.

Posiadłość miała około hektara, a budowla, o której mówił, stała kawałek od domu. Kiernackiemu przypomniało się, że oficjalnym zajęciem gospodarza – a konkretnie jego żony – jest handel hurtowy. To od biedy mogła być hurtownia. Skinął głową. Kapral niespiesznie ruszył wzdłuż ogrodzenia.

– Robi się ciemno. – Robiło się też chłodno i pewnie dlatego pani porucznik skrzyżowała ciasno ręce na piersi. – Jeśli połowa z tego, co o nim mówią, jest prawdą, to nie dziwię się Wesołowskiemu, że trzyma nas na dystans. To bezludzie. Nim policja dojechałaby z Ustrzyk…

Przerwał jej pisk ukrytego pod swetrem telefonu.

– Dembosz, słucham. Rozumiem. Nie, na razie bez rezultatów.

Schowała aparat, nie patrząc na Kiernackiego.

– Złe wieści – domyślił się. – Pytanie: służbowe czy prywatne.

Milczała jakiś czas.

– A które są dla pana te złe? – rzuciła w końcu z nieoczekiwaną gwałtownością. – Czasem nie te, że go dopadli?

Przyglądał jej się ze zdziwieniem, stopniowo przechodzącym w zrozumienie.

– Myślisz, że życzę mu powodzenia – bardziej stwierdził, niż zapytał. – No cóż, ty jesteś znawcą ludzkich dusz… Ale nie, to nie tak. Na razie staram się nie mieć zdania. Nie wiem, o co poszło.

– A jakie to ma znaczenie? Morduje ludzi, i to niemających nic wspólnego… – urwała. Wzięła się w garść i dodała spokojniej: – Mamy tekst jego listu do mediów. Woskowicz postraszył wydawców, więc na razie o nim głucho.

– I to cię tak zmartwiło?

– Rura właśnie pieprznęła. W dwóch miejscach. Nie ma ofiar, ale płonie kilka hektarów lasu. – Kiernacki zagwizdał przez zęby. – Najdziwniejsze, że jeden wybuch nastąpił niemal pod nosem policyjnego patrolu, tuż przy szosie bydgoskiej. Nikt niczego nie widział, kompletne zaskoczenie.

– Jak daleko…? – rozstawił dłonie.

– No właśnie – mruknęła. – Parę minut różnicy, a ten drugi wybuch odnotowano niemal nad Odrą.

Kiernacki pokiwał głową. Miał dość kwaśną minę.

– Daliśmy ciała, szkoda gadać. Obława, blokady, tysiące ludzi… A nikt nie pomyślał, że to już tam jest.

Milczeli dość długo. Kiernacki, bez przekonania, jeszcze raz potrzymał palec na przycisku dzwonka. Zdejmował go, kiedy telefon Izy zapiszczał ponownie.

– Ależ się zrobiłaś popularna…

– Słucham, Dem… – Nie pozwolono jej dokończyć. Uniosła brwi; głowa, jak pchnięta sprężyną, obróciła się ku domowi Wesołowskich.

– Co się dzieje? – zapytał cicho Kiernacki.

Nie odpowiedziała. Schowała aparat, postała chwilę, po czym, nie za szybko, obeszła samochód. Dziwną trasą wzdłuż lewego boku.

Wyjęła z bagażnika ciężką torbę i wróciła tą samą trasą. Ani na chwilę nie spuściła wzroku z pogrążonej w ciszy willi. Kiernacki, nie pytając o nic, przesunął się o metr w bok, gdzie mur oddzielał go od domu.

– To Dopierała. – Postawiła torbę, odciągnęła suwak. – Mówi, że na piętrze widać przestrzeloną szybę.

Wyjęła z torby spory pistolet. Po sekundowym namyśle podała go Kiernackiemu. Zważył broń w dłoni.

– To wist? Nie było okazji…

– Strzela się jak z każdego. Szesnaście naboi. – Zmarszczyła czoło, oglądając coś, co połyskiwało wewnątrz torby i czego ostatecznie nie wyjęła. – Jeden ma pan w lufie. Nie trzeba odbezpieczać. Po prostu celuje pan i pociąga za spust.

– To nieregulaminowe – pouczył ją, wkładając broń do kieszeni. – Za moich czasów tłumaczono młodym oficerom, że jak będą łazić z przeładowaną pukawką, to i sprężynę zniszczą, i jaja sobie odstrzelą.

– Czasem opłaca się być babą. Którędy by pan tam wlazł?

– A… pozwalasz? Mogę? – dotknął ogrodzenia.

– Możemy – poprawiła z naciskiem.

– Nie żartuj…

– Nie żartuję. Wejdziemy tam razem albo wcale. Jak zespół, to zespół. – Musiała dopatrzyć się braku przekonania w jego twarzy, bo klepnęła przewieszoną przez ramię torbę. – Mam jeszcze cięższą artylerię. Nie zaszkodzi panu wsparcie. Co dwie lufy, to nie jedna.

Patrząc jej cały czas w oczy, wepchnął dłoń między ząbki zamka błyskawicznego. Było coś mocno dwuznacznego w tym geście, choć jego palce nawet nie zbliżyły się do dermy stykającej się z krągłym biodrem.

Miał prawie pewność, że odebrała to podobnie. I nic nie zrobiła.

– O żeż ty… – Nie potrzebował wiele czasu. – Wozisz automat?!

– Dopierała wozi – uściśliła dość obojętnie.

– Aha. I to takie naturalne?

– Wozi też Zagrodę. Czasami. Nie ma pan większych zmartwień?

Nie odpowiedział. Ujął ją pod łokieć i poprowadził wzdłuż ogrodzenia. Zaskoczona, milczała niemal do narożnika działki. Ale nie mogło to oczywiście trwać bez końca. Szli wolno, miała dużo czasu.

– Dopierała poszedł w prawo. – Zerknęła niby to z uśmiechem i niby to na Kiernackiego, ale tak naprawdę było to czujne zezowanie zza jego ramienia w kierunku budynku.

– Lewo, prawo… Co za różnica?

– Żadna – zgodziła się. – Mam tylko nadzieję, że ma pan głębokie kieszenie w tej kurtce. I nie wystaje panu kolba.

– To się nazywa rękojeść. Albo chwyt. Kolbę ma karabin.

– Palant.

Teraz on był pod wrażeniem. Nawet nie dlatego, że zaszokowało go samo słowo. Chodziło o to, że wymówiła je jakoś… cieplej?

Dotarli do narożnika zespawanego z solidnych prętów ogrodzenia, skręcili. Miał teraz przed oczyma front willi. Sporo z boku, ale jednak.

– Podsadzi mnie pan? W tej spódnicy marnie się ruszam.

– Zdejmij.

– Jak zaczną strzelać, przypadkowo zrobię z pana sito. Wypadek. Każdy uwierzy, ostatecznie baba i automat… Już?

– Za garażami, w osi. Będą tylko dwa okna do upilnowania. Ale jak cię przerzucę, wyjmij tę maszynkę.

Pięćdziesiąt metrów. Skośny strzał przez szybę to ryzyko, ale jednak większe dla ostrzeliwanego niż dla strzelca. I nic się nie dało zrobić.

Był prawie pewny, że nie ma nikogo, kto mógłby próbować. Tylko dlatego zdecydował się na ten straceńczy spacer w poprzek ewentualnej strzelnicy. Rozsądek podpowiadał, że gdyby nawet jakimś cudem trafili na faceta odpowiedzialnego za tę przedziurawioną szybę Dopierały, najprawdopodobniej uciekłby już dawno. Tyle teorii. W praktyce bał się i podczas spaceru, i potem, splatając palce i robiąc z nich strzemię dla pantofla Izy. Ogrodzenie było jak zasieki: zatrzymywało intruzów na czas dostatecznie długi, by zmasakrować ich kulami.

Oboje nie odrywali spojrzeń od pary okien w szczytowej ścianie domu. Wywindował ją wysoko, a potem nie zaprotestował, gdy wbijała mu obcas w bark. Płot był tak naprawdę paskudnym, żądnym krwi ciągiem zaostrzonych włóczni. Zrobiło mu się zimno, gdy Iza, z zadartą aż na biodra spódnicą, balansowała nad tuzinem ostrzy, szukając oparcia dla stopy. Wsparta o któryś z prętów wymacała wreszcie jakąś szczelinę, przełożyła drugą nogę do środka i odważnym wybiciem z pięty przesadziła koronę płotu. Wylądowała względnie miękko i nie zgubiła torby. Upadła oczywiście, lecz w sekundę później klęczała już z pistoletem maszynowym wycelowanym w okna nad garażem.

– Nogi całe? – upewnił się Kiernacki. Nie patrząc, posłała torbę łukiem do góry i za siebie. W trakcie przelotu nad płotem wysypało się z niej kilka naboi, a sama torba wylądowała kawałek od Kiernackiego. Dziewięciomilimetrowy glauberyt, daleki polski kuzyn sławnego uzi, tkwił w dłoniach dziewczyny jak w imadle.

Kiernacki był pod wrażeniem. Tak bardzo, że prawie się nie denerwował, walcząc z ciężarem swego ciała i jego nieprzepartą ochotą nadziania się na któryś z prętów.

Zeskoczył na trawnik i pognał w stronę domu. Minął garaże, zatrzymał się przy narożniku i dopiero wtedy machnął lufą wista w jej kierunku. Podbiegła drobnymi kroczkami, co wyglądało trochę śmiesznie, ale gwarantowało utrzymywanie okien na muszce.

– Dzwoń do Dopierały. Ma broń? – Kiwnęła głową. – Powiedz, że wchodzimy. Niech nas osłania, ale nie zastrzeli.

– Ma wezwać policję? – Kiernacki zawahał się, po czym pokręcił głową. Nie skomentowała, nawet wyrazem twarzy. Nagle, nie wiedzieć kiedy, zrobiła się nieludzko rzeczowa. Wybrała numer i, niemal cytując Kiernackiego, poinstruowała kaprala.

Ostrożnie, nie wchodząc w światło okien, dotarli pod położony na tyłach taras. Po drugiej stronie przeszklonej ściany nie było firanek, a żaluzje podniesiono, dzięki czemu wielki salon idealnie nadawał się do roli przyczółka, umożliwiającego bezpieczne wtargnięcie do budynku. Wystarczyło wybić szybę w drzwiach.

Wewnątrz było cicho. Podszedł do drzwi, wyjrzał do holu. Nikogo. Dom, pachnący świeżym drewnem, nie był do końca urządzony; brakowało drobiazgów, w które wnętrza obrastają z upływem lat.

Iza jak duch pojawiła się przy nim.

– Chyba czysto – szepnął. Potem zerknął w dół, na jej bose stopy.

– Pójdę przodem – skorzystała z okazji. – Jestem cichsza.

– Nie.

– Nie kłóć… niech się pan nie kłóci. – Jak na nią, zabrzmiało to niemal serdecznie. Prześliznęła się kocim ruchem między Kiernackim a ościeżnicą i naprawdę bezszelestnie podbiegła do schodów.

Szedł za nią, osłaniając tyły. Olbrzymi salon i równie duża kuchnia zajmowały większą część parteru. Coś mu podpowiadało, że nie mają tu czego szukać. No i Dopierała mówił o piętrze.

Na górze był korytarz długi jak w hotelu. Posuwająca się bezszelestnie dziewczyna minęła dwoje zamkniętych drzwi, nie próbując zaglądać do skrytych za nimi sypialni. Dotarła do trzecich, uchylonych, przykucnęła, rzuciła do środka szybkie spojrzenie, asekurowane ruchem automatu – i zastygła. Stopniowo bladła, równie powoli opuszczając broń.

Przysunął się bliżej i zajrzał do dużej, narożnej sypialni z podwójnym, małżeńskim łożem. Mebel przykryty był baldachimem i właśnie na drewnianej konstrukcji, podtrzymującej aksamit, zawieszono pierwszą z domowniczek.

Była kobietą – wiele więcej nie dało się stwierdzić. Zwisała naga nogami do góry i żeby zajrzeć jej w twarz, trzeba byłoby podejść i odsunąć na bok całą stertę wnętrzności, które wypadły z rozprutego brzucha. No i zrobić coś z muchami. Krążyły sporym stadkiem wokół splątanych z włosami jelit i kałuż dawno zakrzepłej krwi. Ta, która nie zdążyła wypłynąć z upiornej, biegnącej od krocza po mostek rany, spłynęła do głowy i dłoni. Związane drutem nogi były kredowo blade, za to wszystko w dole miało kolor niemal granatowy.

Druga, wyraźnie starsza kobieta, leżała na prawo od łóżka. Mogła mieć siedemdziesiąt lat i pewnie dlatego nikt nie bawił się w zdzieranie z niej koszuli i szlafroka. Nie związano jej także. Została posadzona w kącie, a potem ktoś rozłupał jej czaszkę potężnym ciosem siekiery albo szpadla. Tuż obok, w równym szeregu ulokowano trzech mężczyzn. Młodzi, muskularni, krótko ostrzyżeni. Bez wątpienia ochroniarze. Żaden nie zdążył się wykrwawić – rozstrzelano ich szybko i skutecznie, a następnie rozebrano do naga i przeniesiono w to miejsce. Byli pionkami, więc nikt już niczego nie robił z ich zwłokami.

Hanka Wesołowska pozostała nietknięta. Leżała pośrodku łóżka, przywiązana za kostki i nadgarstki do podtrzymujących baldachim słupków, rozpostarta jak wyrzucona na plażę meduza, naga i dziwnie mała. Umocowano ją porządnie, nie dało się więc stwierdzić, jak zaciekle i czy w ogóle walczyła najpierw o honor, a potem już tylko o przetrwanie. W obu przypadkach przegrała. Między piersiami, pod pachą i w okolicach łydki połyskiwały zmięte opakowania po prezerwatywach, a głowę dziewczyny oblepiał zamocowany taśmą worek z dobrej, przezroczystej folii. Hanka do ostatniej chwili widziała i była widziana.

Kiernacki odnotował wszystko jednym rzutem oka i potem raz czy drugi zerknął na zwłoki, ale uwagę skupił na tym, który przeżył. Na gospodarzu.

Oglądał tę twarz na ekranie laptopa, próbując zaklasyfikować opasłego pięćdziesięciolatka do odpowiedniej grupy i zależnie od tego dobrać taktykę odpytywania. A jednak teraz tylko dedukcja pchnęła go ku pewności, że ma przed sobą Kazimierza Wesołowskiego. Nie, żeby się zmienił. Po prostu pokazano mu zbyt wiele.

– Jezus Maria…

Schował pistolet, podszedł do fotela, na którym siedział Wesołowski, przykucnął. Gospodarz był w szlafroku, spod którego wystawał piłkowaty brzuch i pasiaste bokserki. Jego łydki i przedramiona ginęły pod dziesiątkami zwojów taśmy klejącej, ale to nie ona była głównym problemem. Fotel nie był stąd, identyczne stały w salonie. Masywne, solidne. Nie do rozhuśtania i przewrócenia.

Ładunki ukryte pod taśmą i tak by zresztą nie wybuchły. Od każdego biegły pod pośladki Wesołowskiego po cztery druciki w zielonej izolacji i po dwa grubsze przewody z czerwonym oplotem. Instalacji odpowiedzialnej za odpalenie ładunków na nadgarstkach nie dało się w ogóle obejrzeć – skrywały ją rękawy, też mocno owinięte taśmą.

Перейти на страницу:
Прокомментировать
Подтвердите что вы не робот:*