Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
– Kto to właściwie jest?
– Nie wie pan? Zastępca szefa UOP. I kandydat na następcę. Bardzo gruba ryba. Mamy go nie drażnić. I nie będziemy.
– Mam obiecać, że będę grzeczny? To chyba zbędne, skoro przestajemy się spotykać.
– Wolałabym usłyszeć obietnicę. Świat bywa zaskakująco mały.
– Dziękuję za uznanie.
– Uznanie?
– To rekin, a ty się boisz, że przy pierwszej okazji wytarmoszę go za płetwy. To pochlebia facetom. – Sapnęła, ale pod warstwą chłodu zamajaczyła iskierka rozbawienia. – Co jeszcze mamy robić? Siedzieć tu i pisać raporty? To po to zafundowali ci laptopa?
Iskierka zgasła, ustępując miejsca podejrzliwości.
– Do czego pan zmierza?
– To pewnie ostatni krzyk techniki – skinął niedbale w stronę walizeczki. – Założę się, że informacje są kodowane, a łączyć się można z dowolnego miejsca. Ma wbudowaną komórkę, prawda?
– I co z tego?
– Wóz też nam zostawili? – Przytaknęła. – No to moglibyśmy ruszyć tyłki z Warszawy. Pisząc analizy, wiele nie zwojujemy.
Przyjęła jego sugestię zaskakująco spokojnie.
– Dokąd mielibyśmy jechać?
– Na początek do Ustrzyk. Dolnych – sprecyzował, widząc uniesioną brew. – Tam się wszystko zaczęło.
– To daleko. – Nie przejawiała entuzjazmu, ale też i woli krytykowania z góry każdej propozycji. – I możemy być potrzebni tutaj. Proszę nie zapominać, że jestem psychologiem. Mam negocjować, gdyby Drzymalski się odezwał. A sądząc po wczorajszym telefonie, na tym jednym nie poprzestanie. Jeśli będzie tak głupi, by wdać się w dłuższą rozmowę, to i pana pewnie poproszą. To chyba z myślą o czymś takim Woskowicz zaakceptował pana kandydaturę. Początkowo była mowa jedynie o zasięgnięciu opinii. Ktoś miał jechać do Stargardu, wycisnąć z pana całą wiedzę o Drzymalskim i na tym poprzestać.
– No to już wiem, dlaczego go nie lubię – ucieszył się Kiernacki. – Gniję tu teraz przez jego głupie pomysły.
– Z forsą w kieszeni – przypomniała.
– Forsa to nie wszystko.
– Zapomniałam: są jeszcze kochanki. I jak? – uśmiechnęła się niewinnie. – Bardzo była niezadowolona?
Nie od razu zrozumiał. W końcu jednak przypomniał sobie początek rozmowy.
– Rwie włosy garściami – mruknął. – To co z tym wyjazdem?
– Co nam to da? Policja obwąchała sprawę Wesołowskiej ze wszelkich możliwych stron. Nie wierzę, by przegapili coś istotnego.
– Ale akt nie czytałaś – przygwoździł ją. Otworzyła usta, zrezygnowała jednak z protestu. – No właśnie. A ja na przykład nie wiem, czemu to służyło.
– Porwanie tej panienki? No, chyba nie uprawianiu z nią seksu. To oczywiste – potrząsnęła ramionami. – Musiał zdobyć pieniądze. Ludziom się wydaje, że do siania terroru potrzebna jest głównie broń. Ale tak naprawdę podstawa to pieniądze. Bez nich można co najwyżej pinezki na szosę rzucać, a i to na krótką me… Z czego się pan śmieje?
– Nie, nic… I uśmiecha, nie śmieje. – Spoważniał nieco. – Pamiętam, jak kiedyś polowali na nas milicjanci. My ćwiczyliśmy dywersję, oni zapobieganie, no i osaczyli nas paroma gazikami w lesie. Wypruwamy flaki, maszerując dzień i noc, miotamy się, a oni sobie jeżdżą i za każdym razem blokują odwrót. Już chciałem się poddać, a tu Darek wyciaga z tornistra takie paskudne jeże z powiązanych drutem gwoździsk i mówi, że na chamskie chwyty odpowiada się równie chamskimi. Rozłożył je w paru miejscach i następnego dnia żaden wóz już się nie pojawił. Ależ opierdol dostałem wtedy od starego…
Nie podzielała jego rozbawienia.
– Mogliście zabić ludzi – powiedziała stłumionym głosem. – Ma pan pojęcie, co się może stać kierowcy, który…
– …jadąc dwudziestką przez zagajnik trafi na gwóźdź? – wszedł jej w słowo, już bez uśmiechu. – Połamie choinki. – Przez chwilę pokój zalegało ciężkie milczenie. – Posłuchaj, Iza, już czas, byś coś sobie uświadomiła. Drzymalski może i oszalał, ale to bystry, inteligentny chłopak. Najlepszy wojownik, z jakim się zetknąłem. Nie mówię „żołnierz”. Żołnierz jest od ścisłego wykonywania rozkazów; nie powinien być indywidualistą. Ale gdybym miał wskazać kogoś, kto walcząc samotnie, ma szanse robić to dobrze… Parę wieków temu wycierałby sobie konia czapką zdartą z Kmicica. To taki typ człowieka. Jeśli myślisz, że jest odważny, bo brak mu wyobraźni, to popełniasz cholerny błąd. Wtedy, w tym lesie, bardzo starannie wybierał miejsca, w których wolno rozkładać jeże. Krew nam w butach chlupała, żarliśmy ślimaki, a ten wybrzydzał i ganiał półżywych ludzi całymi godzinami. Ale efekt był dokładnie taki, jak zaplanował. Nikt nawet nosa nie rozbił, a na każdej przesiece spotykało się unieruchomiony wóz. – Przerwał na chwilę. Dokończył trochę innym, zmęczonym głosem. – To prawdziwe nieszczęście, że akurat na niego padło. Czuję, że wszyscy go lekceważą i że to tragiczny błąd. Nie mówiłem tego wprost swoim chłopakom, ale tak naprawdę mieliśmy być wojskiem jednorazowego użytku. Skok na tyły, rozwalić jakiś most, może sztab, jak szczęście dopisze natowską wyrzutnię rakiet jądrowych czy lądowisko – i do piachu. Tak by to wyglądało, gdyby wybuchła prawdziwa wojna. Ale to teraz to nie wojna. Mimo wszystko. Przechodząc obok recepcji, słyszałem dyskusję z udziałem ministra transportu. Powiedział, że w ogóle nie ma mowy o wprowadzeniu jakichś zmian w rozkładach jazdy. Wszystko gra, nic się nie dzieje, po prostu kolejny wariat błąka się po lesie, coraz bardziej osaczony przez dzielną policję. Nie wiem, czy tak to widzą w rządzie, ale tak to przedstawiają społeczeństwu. A to znaczy, że nadal mamy pokojową kulę u nogi. Wojsko nie wyjdzie z koszar, nikt nie przegrodzi szlabanem Marszałkowskiej, nie zacznie sprawdzać przechodniów, nie wprowadzi godziny policyjnej. Uczyłem Drzymalskiego, jak przetrwać możliwie długo, kiedy do wszystkiego, co żywe, najpierw się strzela. I był w tym dobry. Boję się, że łapanie go teraz policyjnymi metodami to trochę jak nocne polowanie na lisa, który już wdarł się do kurnika. Dużo zabitych kur, myśliwi podziurawieni przez kolegów, a lis cały i zdrowy. Mamy trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych do przeszukania, a on jest jeden.
– I dlatego powinniśmy jechać w Bieszczady? – zapytała spokojnie. Była pod wrażeniem i może dlatego wyglądała na doskonale opanowaną. – Po co?
– Stamtąd ruszył na wojnę. Chcę zrozumieć, dlaczego.
– Obawiam się, że na tym etapie to już na nic. Mleko się rozlało. Jeśli to on zabił tych policjantów…
– Jest już martwy? – domyślił się. – Zero negocjacji? Kropną go, jak tylko wyjdzie z podniesionymi rękami? To masz na myśli?
Zawahała się i w końcu skinęła głową.
– Nikt tego nigdzie nie napisał – mruknęła – ale chyba na całym świecie tak to działa. Wszyscy są równi, ale policja ciut równiejsza. Zabójcy policjanta raczej się nie oszczędza. Jeśli można go kropnąć na miejscu, to się to robi.
– A ty to oceniasz…? – celowo zawiesił pytanie.
– Ja niczego nie oceniam. Mówię, jak jest. Że trudniej teraz liczyć na ujęcie go żywcem.
– A to jak oceniasz? Tak szczerze, między nami partnerami.
– My nie jesteśmy partnerami.
Przyglądali się sobie jakiś czas.
– Ale będziemy – powiedział wreszcie cicho Kiernacki.
– Tak pan sądzi? – zapytała beznamiętnie.
– Nie zrobię niczego lepiej od policji i UOP-u. Mogę najwyżej zabrać się za to inaczej. Ale do tego potrzebuję kogoś, komu mogę ufać. Nie lodówki na długich nogach. – Zaczerwieniła się odrobinę. – Słuchaj, naprawdę wolałbym wrócić do siebie. Straszny ze mnie domator. Nie mam żony, nie muszę płacić alimentów, na życie mi starcza. Stać mnie na to, by machnąć ręką na waszą forsę i wyjechać. Nie robię tego, bo nie podoba mi się to, co wyczynia Drzymalski. Jeśli mogę zapobiec dalszym pogrzebom, chętnie to zrobię. Ale do tego potrzebna mi twoja współpraca. Nie chcesz – trudno. Powiedz to wprost i pożegnajmy się.
– Dostał pan kartę powołania – przypomniała urażonym tonem. – Oboje wiemy, że nie jest pan tu dobrowolnie.
– Gówno prawda. Mogłem załatwić zwolnienie lekarskie i śmiać się wam w żywe oczy. Albo zniknąć na parę dni.
– Albo wylecieć z pracy.
– Dlaczego miałbym…? – nie dokończył. Jego szare oczy zrobiły się nagle lodowate. – No, no… Aż tak ostro chcieliście grać?
Chyba żałowała swoich słów.
– To ważna sprawa – stwierdziła sucho. – Chodzi o ludzkie życie.
– Więc wolno rujnować je innym? – Nie odpowiedziała. – Dobrze pomyślane. Dostałem posadę nauczyciela wyłącznie dzięki znajomościom. Od tej pory zdążyłem skończyć zaocznie studia i dostać papierek, ale to jednak nie to co belfer z prawdziwego zdarzenia. Wystarczy jedno słowo i profesor Kiernacki ustawia się w kolejce po zasiłek. Potem wylatuje z mieszkania, bo z zasiłku, nawet póki jest, nie da się opłacić czynszu. – Uśmiechnął się ponuro. – Coś mi mówi, że tak to z grubsza wyglądało z Drzymalskim. Też musiał dostać zdrowo po dupie od współczesności, skoro aż wypowiedział jej wojnę. Nie wiesz, co mu konkretnie zrobiliście?
– My?
– Wy – odwrócił twarz. – Fani nowej Polski. Wielcy entuzjaści kapitalizmu.
Nie odpowiedziała. Otworzyła walizeczkę, uruchomiła komputer. Kiernacki poczekał jeszcze chwilę. Potem wzruszył nieznacznie ramionami i usiadł na tapczanie za jej plecami. Nie spojrzała za siebie, ale odnotował, że o parę centymetrów, niby niechcący, przesunęła komputer w prawo, gdzie musiał być lepiej widoczny.
– Jest szkic – mruknęła. Wpatrywała się może minutę w wycinek mapy, w komentarze obok. – Naprawdę dobrze ktoś strzelał. Czterysta metrów.
– Wystarczy kałach.
– Może panu. Zresztą to nie był karabinek.
– Nie był – zgodził się Kiernacki. Dopiero teraz zerknęła przez ramię, sprawdzając chyba, czy się po prostu nie wymądrza. – Na wylot przez pierś – wyjaśnił. – Mimo kamizelki. To musiał być mocny nabój.
Kiwnęła głową na znak akceptacji. Potem dotknęła miejsca, z którego strzelano.
– Widzi pan? Wschodnie pobocze. Raczej nie zjeżdżał na lewy pas pod nosem policji. Czyli jechał na północ.
– Brawo.
– Więc dlaczego stanął? Wszystko wskazuje na to, że minął radiowozy. Raczej bez problemów. Napisali tu, że kluczyki tkwiły w stacyjkach w pozycji „wyłączone”, a biegi ustawiono na luz. No i ten z przestrzeloną piersią dostał z tyłu. Gdyby coś ich tknęło, pewnie patrzyliby za mordercą, nie w drugą stronę. To się kupy nie trzyma.
– Dobrze wiesz, że się trzyma. – Znów się obejrzała. – To on. Obiecał i dotrzymał słowa.
Pachniała mocno jakąś owocową kompozycją i chyba miętą.
– Na to wygląda – mruknęła. – A to skurwiel…
Kiernacki nie spieszył się z zabieraniem głosu. Siedział za dziewczyną, zerkając to na ekran, to na jej pochylony kark i obrys różowego ucha. Próbował odgadnąć jej myśli. Powrócił na ziemię na widok strzałki, kierującej się ku polu „Zamknij”.
– Nie wyłączaj. – Dłoń znieruchomiała. Krótkie, niepomalowane paznokcie, żadnej biżuterii… Ładne miała te dłonie. – Jest tu coś o Wesołowskich? Wnioski z dochodzenia?
Wzruszyła ramionami, ale szybko znalazła odpowiedni plik. Dużo tego nie było, ale też Kiernacki się nie spieszył. Podobał mu się aktualny układ geometryczny. Zerkając jej przez ramię, był blisko niej, chwilami nawet bardzo blisko.
– To wszystko? – upewnił się. – Ani słowa o okupie.
– Bo to oficjalna część. Jasne, że pytali Wesołowskiego, czy i ile zapłacił. To nie kretyni. Ale kiedy dziesięć razy z rzędu poszkodowany powtarza, że okupu nie było, trudno pisać, że był.
– Z tego podsumowania wynika, że Drzymalski urządził całą hecę dla sportu. No, może dla zdobycia broni. A dziewczynę wziął na przejażdżkę. Przepraszam, ale to pasuje tylko i wyłącznie do świra.
– Bo to jest świr. Mówiąc w uproszczeniu.
– To twoje oficjalne stanowisko?
– Bo co?
– Nic, pytam przez ciekawość. Wariaci też bywają konsekwentni. Więc nie ma znaczenia, czy pojedziemy do Ustrzyk pogadać o czubku, czy o normalnym facecie. Prawda, pani magister?
– Tu – popukała w laptopa – jest nawet numer tego, który prowadził śledztwo. Jeśli koniecznie chce pan z kimś pogadać…
– Myślisz, że Wesołowscy zechcą mi się wyspowiadać przez telefon? – Podniósł się, wzdychając. – Jadę. Jeśli sam, to bądź tak dobra i sprawdź na tej maszynce, o której mam pociąg.
Patrzyła z niedowierzaniem, jak sięga po kurtkę.
– Naprawdę chce pan… Ale po co? Jak dobrze pójdzie, Drzymalski wpadnie jeszcze dziś!
– Zjem całą zaliczkę, jeśli im się uda – uśmiechnął się niewesoło. – Na sucho, bez popijania. Nie łudź się. Wiesz, dlaczego zabił tych trzech? – Przyglądała mu się chwilę, po czym kiwnęła głową. – Właśnie. Od tej chwili możemy zapomnieć o wielu małych blokadach. Elementarz partyzanta. Postrasz przeciwnika, zmuś do trzymania się w kupie, a zyskasz swobodę ruchów i przestrzeń operacyjną. Założę się, że Zagroda na gwałt łączy swoje trójki w szóstki albo i dziewiątki. O ile od razu tego nie zrobił. Bądź co bądź to żołnierz.
– Myśli pan, że to… że to tylko chłodna kalkulacja? Że zabija, bo to mu ułatwia przemieszczanie się? Ot tak, po prostu?
– Reguły wojny są na swój sposób proste. I świńskie, fakt.
– To nie wojna. To tylko maniak z karabinem.
Uśmiechnął się półgębkiem.
– Lepiej, że jadę sam. Masz do tego niewłaściwe podejście.
– Nigdzie pan nie pojedzie – rzuciła ostrzej.
– Pojadę. Pytanie brzmi: zachód czy południe? – Sięgnął do kieszeni i pomachał złożoną kartką. – Telefon do kochanki to jedno, ale przy okazji wpadłem do lekarza. Zdziwisz się, jakie to teraz łatwe, jeśli człowiek jest zdrowy, sprawny i może zarobić odpowiednio dużo.
Pobladła ze złości. Natychmiast odgadła, w czym rzecz, ale oczywiście nie uwierzyła.
– Co to jest?
– Zwolnienie. Pan doktor stwierdził cholernie nieprzyjemny zbieg dyskopatii z nadciśnieniem na tle nerwowym. Nie wolno mnie zmuszać do wysiłku ani słuchania o przykrych sprawach. Oczywiście nie ma mowy o ćwiczeniach rezerwy. Żegnaj, WP.
Przyglądała mu się z niedowierzaniem.
– Nie ośmielił się pan… – Kiernacki poszerzył uśmiech. – Taki numer nie przejdzie! Przecież… Nabija się pan ze mnie?
– Z psychologa? Jeszcze nie oszalałem. Jedna celna diagnoza i wpędzisz mnie w kompleksy.
– Ziętarski podciera się takimi świstkami. Jeden telefon do lekarza, który to wystawił i…
– …ogon pod siebie. Gangsterzy nie idą do więzień, a nikt nie śmie zweryfikować diagnozy ich lekarzy. Słyszałaś, by jakiegoś łapiducha ukarali za lewe zaświadczenie o stanie zdrowia? Bo ja nie. W naszym systemie prawnoobyczajowym to coś zbliżonego do zbrodni doskonałej. Praktycznie niekaralne.