Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
– To źle?
– Tego nie powiedziałem. Jeśli się upierasz, że musimy być sobie zupełnie obcy, to niby po co miałbym cię oceniać? Chcę tylko wiedzieć, jak to sobie wyobrażasz. Co zrobimy, by go powstrzymać. Jakoś nie możemy przejść do konkretów. Nawet nie wiem, co jeszcze przeskrobał.
W jej spojrzeniu pojawiła się czujność.
– To znaczy? – zapytała ostrożnie.
– Porwał córkę jakiegoś zbira, a potem może, ale nie na pewno, zastrzelił paru posłów. To oczywiście robi wrażenie, ale nie na kimś takim jak generał Zagroda. Żandarmi, wybacz szczerość, mają w dupie cały parlament i córki wszystkich polskich gangsterów. A Zagroda aż się pieni pod maską spokoju. Ciekawe dlaczego? I co w ogóle robi tu armia? Drzymalski to, zdaje się, cywil.
Przygryzła wargę. Widać było, że walczy z wątpliwościami. Ale – co Kiernacki odnotował z uznaniem – walka, choć zacięta, nie była przewlekła. Potrafiła podejmować decyzje.
– Według mojej oceny jednak pan zostanie – powiedziała trochę wyzywająco, jakby prowokując go do polemiki. – Więc zaryzykuję. Ale uprzedzam: wojsko przepuści pana przez wszystkie możliwe poligony, jeśli ta informacja wycieknie. Bo posła można zabić, a bandziorowi porwać córkę i nikogo to nie śmieszy. Ale nie można puszczać w świat wiadomości, że jeden facet rozbroił pluton komandosów.
– Co zrobił? – Kiernacki rzucił jej spojrzenie pełne niedowierzania.
– Dobrze pan słyszał. Pluton. Na drodze ze strzelnicy. Nie znam szczegółów, wiem tylko, że parę dni temu jakiś facet pasujący do rysopisu Drzymalskiego napadł na pododdział Szóstej Desantowej, zabrał im dziewiętnaście sztuk broni strzeleckiej, trzy karabiny maszynowe, trzy granatniki RPG-7, parę kamizelek kuloodpornych, hełmów, bluz i spodni, no i jeden moździerz kalibru 60 milimetrów. W zamian zostawił furgonetkę, ale to mała pociecha, bo była kradziona i wojsko musi ją oddać. – Dopiero teraz zmarszczyła brwi, komentując wyraz twarzy Kiernackiego. – To pana bawi?
– Przepraszam – spoważniał. – Mam nadzieję, że nie było tam żadnego zawodowego?
– Myślałam, że spyta pan, czy nie było ofiar.
– Gdyby były, to taka wrażliwa dziewczyna od nich by zaczęła – odciął się. – Zresztą właśnie o ofiary pytam. Oficer byłby skończony po czymś takim. Chociaż, jak się domyślam, Drzymalski nie dał im szans. Nie ma mocnych na fachowca z wymierzoną bronią. Co to było? Ta sama tetetka?
– A jakie to ma znaczenie? – wzruszyła ramionami. – Nie mieli ani jednego naboju. Nawet gdyby to był muszkiet…
– Racja. Ale znaczenie ma. Mamy go znaleźć, tak? – Nie zareagowała w żaden sposób. – Najlepiej my, bo inni mogą na początek postrzelać, a to nie sprzyja braniu jeńców psychologią. Więc weźmy się do tego jak trzeba. Koniec nitki w rękę i kierunek kłębek.
– Pan to mówi poważnie? – Chyba ją rozbawił. – Mamy bawić się w detektywów? My? Po to pan przyjechał?
– Przyjechałem, by nie trafić do więzienia za odmowę stawiennictwa. Już nie pamiętasz? – Wytrzymała jego spojrzenie. – Mogę udawać kretyna, co mi nieźle wychodzi, albo robić coś pożytecznego.
– Najpożyteczniejszy pan będzie jako ekspert. Niczego więcej się od pana nie oczekuje.
– Się – powtórzył. – A ty, czego ty oczekujesz?
Zwlekała z odpowiedzią, bawiąc się sznurówką.
– Jestem drugorzędnym członkiem dużego zespołu. Nie ma znaczenia, czego oczekuję.
– Wiesz co? – Dźwignął się, stanął obok tapczanu. – Jak zadzwonią, powiedz, że po długiej i ciężkiej pracy umysłowej doszliśmy do wniosku, że Drzymalski naprawdę spróbuje jutro rozwalić ten rurociąg.
Schylił się, uniósł pokrywę i zaczął wykładać pościel.
– Chyba… nie chce pan iść spać?
– Masz lepszy pomysł na wykorzystanie tego? – poklepał kołdrę. – Jestem otwarty na propozycje.
Nie patrzył w żaden szczególny sposób. Ze dwadzieścia razy oglądała go z takim leciutkim uśmieszkiem na ustach. Nie mógł spodziewać się tego typu reakcji.
Pewnie dlatego nie zrobił nic, by nie dostać po pysku. Nie poruszył się. Minęła go i szybkim krokiem wypadła na korytarz. Stał przez chwilę nieruchomo. Potem powlókł się do drzwi i zamknął je. I dopiero na końcu podniósł dłoń i ostrożnie dotknął cieplejszego z policzków.
* * *
– Domieszka rdzy zdaje się wskazywać, że trotyl pochodził z niewybuchów. Jakieś ćwierć tony. Dość jednolity skład, więc raczej jeden, dwa duże pociski niż przypadkowa zbieranina małych. Prawdopodobnie późnowojenna niemiecka bomba z dodatkiem substytutów, choć nie wykluczamy…
– Darujmy sobie archeologię – przerwał siwowłosemu majorowi generał Zagroda. Był w samej koszuli, w dodatku zmiętej po nieprzespanej nocy. W porównaniu z nim siedzący z boku i jakby nieco znudzony Woskowicz prezentował się zaskakująco rześko.
– Kazałem sprawdzić, które z naszych ekip miały ostatnio do czynienia z podobnymi znaleziskami – oświadczył major. – Jeśli to jedna bomba, to najmniej półtonowa, a tych nie znajdujemy codziennie. To byłby ważny ślad.
– O ile jakiś chłop nie sprzedał jej na pniu – zauważył kapitan lotnik. Gabinet Zagrody gościł tego ranka reprezentantów wszystkich chyba formacji WP, z marynarzami włącznie. – Albo sami saperzy, bez wpisywania do raportu.
– To już nie moja działka – rozłożył ręce major. – Ale nie wierzę, by żołnierze z patrolu rozminowującego opchnęli na lewo taką ilość. To fachowcy. Za dobrze wiedzą, co znaczy ćwierć tony trotylu w rękach amatora.
– Ten Drzymalski to zdaje się nie taki znów amator – któryś z żandarmów zerknął na Kiernackiego. – Myśli pan, że poradziłby sobie sam z tą robotą na mostach?
– Starałem się mieć wszechstronnych żołnierzy – skinął głową Kiernacki. – Maszerowanie im nie szło, ale poza tym… Tak, poradziłby sobie. Był po technikum. Raz naprawił mi budzik.
– W bombie zrzuconej na most Syreny nie było budzika – powiedział ponuro saper. – Moi chłopcy zdążyli ją sfilmować i dość dokładnie obejrzeć, zanim… W każdym razie ktoś odwalił kawał solidnej roboty. Pełno zmyłek, otwory zaślepione na amen, a w środku chyba mechanizm bezwładnościowy. Wybuch zainicjował zapalnik chemiczny albo cichy zegar, ale sądząc po tym, co się stało na Poniatowszczaku, musiał być i bezwładnościowy. Chyba że to radiowe gadanie o unikaniu ofiar, napis na kadłubie i ulotki to pic. Ale tak czy siak nie lekceważyłbym drania. Oglądałem tory na moście kolejowym. Bardzo fachowa robota, a wszystkie składniki legalnie kupione na wolnym rynku.
– No, sam ładunek chyba nie – zauważył generał.
– Chemicy zajęli się głównie tymi dużymi bombami, ale obawiam się, że to nie był trotyl. Ani nic przyzwoitego, wojskowego pochodzenia. Raczej dużo czegoś słabszego. Może ładunku górniczego, może mieszanki wydłubanej z petard albo w ogóle domowej kompozycji.
– To chyba dobrze? – zapytał niepewnie marynarz.
– Tak i nie. Wiemy, że ma ograniczony dostęp do materiałów, ale jeśli potrafi chałupniczo produkować jakiś słabszy ekwiwalent…
– Każę sprawdzić wszystkie firmy handlujące fajerwerkami – oznajmił przebudzony nagle Woskowicz. – A przy okazji… Chyba powinniśmy doprecyzować zakres zadań. Bez urazy, panowie, ale wojsko nie jest pomyślane do prowadzenia spraw kryminalnych. Powinniście raczej skupić się na prewencji. Sam pan wie – zwrócił się do sposępniałego Zagrody – jak słaby pion dochodzeniowy ma żandarmeria.
– To pana opinia – mruknął generał.
– Nie mówię o jakości, ale wszystkiego macie mało. A policja i UOP już teraz wchodzą sobie w paradę, denerwują świadków, przesłuchując po parę razy. Jeśli dojdą jeszcze żandarmi… Wiem z doświadczenia, że taki udręczony świadek potrafi celowo coś zataić. Uzgodniłem z ministrem Ziętarskim, że ograniczycie wasze poszukiwania do wątków czysto wojskowych.
Zagroda milczał przez chwilę, dając w ten sposób do zrozumienia, że przyjmuje do wiadomości, ale bez entuzjazmu.
– Tyle o bombowym tropie – przemówił wreszcie. – Pan Woskowicz sprawdzi hurtownie z petardami, a my grupy rozminowania. I poligony. Nie można wykluczyć, że to cholerstwo przyjechało z jakiegoś wojskowego lasku. W poradzieckich bazach niejedno jeszcze można znaleźć. Panów lotników zachęcam, by rozejrzeli się po swoim gospodarstwie. Ćwierć tony ładunku najprościej wydłubać z bomby lotniczej, a z jednej brakującej bomby logistyk łatwiej się wytłumaczy niż z kilkuset pocisków. A teraz kwestia łączności. – Spojrzał na Woskowicza. – Namierzyliście telefon?
Strzał był celny, o czym świadczyła pokerowa mina pułkownika.
– Tak i nie – mruknął. – To komórka.
– Telefon to telefon. Numer chyba ustaliliście. I lokalizację.
– Z dokładnością do gminy. W mieście guzik nam to daje, a oczywiście dzwonił jeszcze z Warszawy. Wiemy tyle, że z aparatu zarejestrowanego na własne nazwisko. I że więcej aparatów nie kupił. Ten jeden wyłączyliśmy.
– Ostrzegał, by tego nie robić – przypomniał Kiernacki.
– Słucham? – pułkownik rzucił mu zdziwione spojrzenie.
– Groził eskalacją wojny, jeśli będziemy próbowali odciąć go od radia. Wziął pan to pod uwagę?
Woskowicz nie potrafił wybrać między szyderczym śmiechem a ostrzegawczym powarkiwaniem.
– Ma pan zamiar recenzować moje posunięcia? Chyba nie za to panu płacą. I wolałbym nie słyszeć więcej słowa „wojna”. To psychopata. Z nimi nie prowadzi się wojen; na nich się poluje.
– Nazwa nazwą – odezwała się po raz pierwszy siedząca obok Kiernackiego porucznik Dembosz – ale co to w praktyce oznacza? Co konkretnie mamy robić w związku z tym, że Drzymalski nie jest wrogiem, ale szaleńcem? Zabrać wojsku karabiny i rozdać kaftany bezpieczeństwa?
– Chodziło mi o precyzję. – Może dlatego, że siedziała w jednej linii z Kiernackim, nie silił się na zmianę wyrazu twarzy. – Miejmy szacunek dla pojęć. Ci kretyni dziennikarze o niczym innym dzisiaj nie mówią, tylko o wojnie. Przynajmniej my nie dajmy się zwariować. To jeden człowiek, nie armia. Nawet nie grupa terrorystyczna. Jeden starszawy pan z brzuszkiem, może zakładający teraz okulary, by poczytać o swoich sukcesach. Odrobina wysiłku, a dostaniemy go żywego. To jest ten konkret – przeniósł wzrok z dziewczyny na generała. – Minister chce mieć Drzymalskiego, nie jego zwłoki. Niech będzie bez rąk, nóg czy co mu tam odstrzelicie, ale niech ma język i sprawną głowę. Jest zbyt wiele pytań bez odpowiedzi.
– Zwróciłem już na to uwagę – oznajmił chłodno generał. – My też go chcemy złapać, a nie zabijać. Nie sądzę, by nosił przy sobie dziewiętnaście… – nie dokończył. Pogłębiona zmarszczka nad nosem uzmysłowiła Kiernackiemu, że krąg dobrze poinformowanych nie jest bynajmniej tożsamy z kręgiem osób dopuszczonych do narady. Zagroda nie gryzłby się w język, gdyby wieść o utracie dziewiętnastu automatów rozeszła się szeroko po armii.
– Z tym mogą być problemy – zwrócił się do Woskowicza jeden z żandarmów. – W listach gończych dla patroli napisali, że to były żołnierz oddziałów specjalnych i w dodatku snajper. Ja wiem, że po tylu latach to nie musi wiele znaczyć, ale czy moi ludzie tak na to spojrzą… Jak mam im tłumaczyć, by czekali na okazję? Dla policjanta mierzenie po nogach to może rutyna, ale w wojsku? Dla żołnierza przeciwnik wygląda jak tarcza na strzelnicy. Głowa, klata – koniec. Tam się celuje.
– Nie rozmawiamy o walkach frontowych – rzucił zniecierpliwiony Woskowicz. – Wyobraża pan sobie, że to będzie atakowanie okopu z Drzymalskim w środku? Albo szturmowanie budynku? Chyba już ustaliliśmy – znów popatrzył na Zagrodę – że to moi ludzie zajmą się nim, gdy uda się go zlokalizować i zablokować. – Generał odwzajemnił się doskonale nijakim spojrzeniem. – Macie go przytrzymać, resztę zrobią antyterroryści.
– Łatwo powiedzieć – wyburczał któryś z oficerów.
Woskowicz uśmiechnął się nieoczekiwanie.
– Możecie panowie przekazać swoim ludziom, że za martwego Drzymalskiego dajemy premię równą miesięcznym poborom. Żywy jest wart rocznej pensji. Łatwo zapamiętać. Oczywiście – dodał – nie tylko ludzie z patrolu mogą liczyć na premię. Wyżsi przełożeni też swoje dostaną. O awansach nie wspominając.
– To miłe – rzucił jakby przez zęby Zagroda.
– Sprawa zrobiła się głośna – Woskowicz wykonał gest skromności. – Są i dobre tego strony. Bohaterowie mogą liczyć na…
– Że pan nie wspomina – dokończył myśl generał. – Chyba że chodzi o awanse w UOP-ie. Bo w armii, póki co, ich nie rozdajecie. To tak na marginesie. Żeby nam się kompetencje nie myliły.
Pułkownik okazał się lepszym dyplomatą. Skrył emocje za godnym pokerzysty uśmiechem.
– A propos kompetencji – odezwał się po krótkiej przerwie. – Umówiliśmy się wstępnie, że weźmiecie na siebie zabezpieczenie dróg gruntowych w rejonie rurociągu. Policja zapewnia, że obsadziła wszystkie publiczne, czyli twarde. Wystawili posterunki w odległości do piętnastu kilometrów i ostro czeszą. Ale to oczywiście wyrywkowe kontrole. Zastanawialiśmy się i doszliśmy do wniosku, że jeśli Drzymalskiemu uda się prześliznąć, najprawdopodobniej zjedzie w jakiś leśny dukt. Generał Malewicz chce wiedzieć, do jakiego stopnia je zabezpieczyliście i co jeszcze możecie zrobić. Bo podobno żandarma równie łatwo spotkać w terenie, co Drzymalskiego.
– To pewnie przez te zielone mundury. W lesie słabo nas widać. – Zagroda dał swoim oficerom parę sekund na poszczerzenie zębów, po czym dodał poważnie: – Posłałem wszystko, co miałem. Ale, moim zdaniem, to strata czasu. A co pan o tym sądzi, kapitanie?
Kiernacki nie od razu zrozumiał, że o niego chodzi. Zagapił się na profil Izy i gdyby nie obróciła głowy, śląc mu wyczekujące spojrzenie, pewnie zmusiłby Zagrodę do rzutu popielniczką.
Odwrócił się, klnąc swój brak ostrożności. Dziewczyna raczej niczego nie zauważyła, ale inni…
– W lesie… – Jezu, o czym oni mówili?! – No cóż… las… Myślę, że on chętnie będzie trzymał się lasu.
Czuł, że spudłował. Gapili się na niego wszyscy, ale tylko w dwóch twarzach doszukał się śladu zrozumienia. I to akurat w tych, które z dwojga złego wolałby oglądać zdziwionymi. – Woskowicza i Zagrody.
– Pytałem – wyjaśnił Zagroda – czy, pana zdaniem, warto czekać na Drzymalskiego przy rurociągu. Przynajmniej dzisiaj.
– Jako żołnierz na pewno nie poszedłby tam, gdzie się go spodziewają. Ale teraz… Nie wiem. W swojej jednoosobowej armii jest taktykiem, ale i strategiem. A to zmienia postać rzeczy.
– Armia? – Woskowicz się skrzywił. – Strategia? Pan też? Aż tak wam dopiekł brak wojny, że koniecznie chcecie zrobić ją z tego? Panowie, trochę powagi!
– Kapitan Kiernacki chciał powiedzieć, jak to wygląda z punktu widzenia Drzymalskiego – odezwała się dziewczyna.