Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
– I na tym koniec – powiedziała Iza, kiedy biały fartuszek oddalał się ku bufetowi. – Całować się możecie z Ziętarskim. Moje poświęcenie dla ojczyzny nie jest bezgraniczne.
Coś zagwizdało. Sięgnęła do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyjęła telefon, założyła za ucho opadające ku obojczykowi włosy.
– Tak? – Słuchała długo, marszcząc stopniowo brwi. – Rozumiem. Zaraz będziemy.
– Co jest? – Kiernacki miał dość rozsądku, by nie pytać, póki nie przerwała połączenia. Zignorowała go. Wcisnęła któryś z numerów pamięci i niemal warknęła do mikrofonu:
– Przed wejście, ale już. – Wstała, zaczęła wkładać kurtkę. – Chyba możemy darować sobie bruderszafty. Drzymalski poszedł na całość. Jak dobrze pójdzie, jeszcze dziś będziemy go mieli. Idziemy.
– A najdroższy koniak? – poskarżył się. Otworzyła usta, szykując się do rzucenia jakiejś ciętej odpowiedzi. W ostatniej chwili zmieniła zamiar.
Podeszła do baru, wyjęła kieliszek z dłoni zaskoczonej kelnerki i wlała w siebie koniak jednym haustem. Krzywiąc się, skinęła na Kiernackiego.
– Wysadził pół mostu. Podobno prawdziwa jatka. To nam dobrze zrobi, bo widok nie będzie przyjemny.
* * *
Radiowozy blokowały oba pasma ruchu sto metrów przed mostem. Dalej stało jeszcze kilka wozów policyjnych, karetek i wielki ośmiokołowiec straży pożarnej. Samo przęsło było słabo widoczne: większość płonących wozów ugaszono, ale zapasy piany okazały się zbyt szczupłe i wypalone wraki wciąż dymiły.
Dopierała zwolnił na tyle, by dać policjantowi z lizakiem czas na unik i przemknął między ciasno ustawionymi radiowozami, ufny w siłę legitymacji, którą porucznik Dembosz wystawiła za okno.
– Ten drugi – zauważył Kiernacki – chciał nas chyba zastrzelić.
– Ale nie zastrzelił – uśmiechnął się beztrosko kierowca. W ostatniej chwili przerzucił stopę na hamulec, stając tuż za mercedesem, przy którym pułkownik Woskowicz przyjmował raporty od gromadki cywilów i mundurowych.
– Lepiej wracajcie! – Z dymu wyłonił się mężczyzna w czarnym kombinezonie obwieszony pokaźnym ekwipunkiem. – Czort wie, czy wytrzyma! I może być więcej ładunków!
Iza podsunęła mu bez słowa legitymację i wysiadła, nie zadając sobie trudu zamykania drzwi. Saper – bo to chyba był saper – wzruszył ramionami i pobiegł ku przedmościu. W chwilę później jego śladem przetruchtało pół tuzina ludzi z noszami. Leżąca na nich kobieta była przytomna, ale brakowało jej lewego ucha i połowy włosów. Musiała długo czekać na pomoc: w miejscu, gdzie oskalpował ją jakiś płaski odłamek, utworzył się brunatny skrzep. Ryk szlifierek kątowych, którymi strażacy i nie tylko strażacy cięli wraki, tłumaczył wszystko.
Za dużo rozbitych, miejscami spiętrzonych w dwie albo i trzy warstwy wozów, za mało ratowników, czasu i sprzętu. Kiernacki potrzebował sekund, by zorientować się, że to nie jest jedna z tych akcji, do których przywołuje się kamerzystę, by było się na czym szkolić i czym chwalić.
– Dembosz, Kiernacki! – Pułkownik wyrwał się z wianuszka podkomendnych. – Chodźcie tu, do cholery! – Wyszedł im naprzeciw i gestem powstrzymał próbującego o coś pytać medyka. – Jak się tak będziecie ruszać, do zimy gnoja nie dorwiemy!
– Co mam robić? – uprzedziła Kiernackiego dziewczyna.
– Brakuje mi ludzi – powiedział ciszej Woskowicz. Nie zrobił się spokojniejszy, po prostu zależało mu na dyskrecji. – Zdaniem saperów to duży ładunek przyłożony z góry. Ktoś coś zrzucił z ciężarówki. Najmniej dwieście kilo materiału, nie licząc obudowy. Szukajcie ludzi, którzy to widzieli. Po karetkach, wśród gapiów – wskazał zbity tłum, kłębiący się za kordonem policjantów.
– Co się stało? – zapytał spokojnie Kiernacki.
– Nie widać?!
– Widać – mruknął. – Ktoś zrobił kupę. – Spojrzeli na niego zdziwieni. – Tak to nazwałem. Ćwiczyliśmy nieoficjalnie tę sztuczkę. Kradniesz bombę, dołączasz zapalnik i pakujesz do samochodu. Potem gubisz na moście. W czasie wojny to robota w stylu kamikadze, ale przy zaskoczeniu…
– Tego go pan uczył? – wycedziła Iza. – No to pogratulować.
– To miał być niemiecki most – popatrzył jej z powagą w oczy.
– Tak, wiem. Albo duński. – Odwróciła się i odeszła możliwie szybkim krokiem. Dopierała skrzywił twarz w przepraszającym uśmiechu i pobiegł za nią.
– No to wie pan, o co pytać – rzucił Woskowicz. – Nie zatrzymuję. Tam – wskazał środek mostu – jest sporo uwięzionych w samochodach. Większość nie żyje, ale niech pan szuka. Może trafi się jakiś przytomny szczęściarz.
– Skąd wiadomo, że to robota Drzymalskiego?
– Nie teraz – zgromił go Woskowicz. – Świadkowie nam umierają.
Odwrócił się i ruszył ku grupie oficerów policji.
– Ale to ważne! – zawołał za nim Kiernacki. Pułkownik uniósł rękę na znak, że słyszał – i sunął dalej, nie oglądając się nawet.
Kiernacki podszedł do barierki, wychylił się i przez jakiś czas oglądał widoczne stąd elementy konstrukcji. W dole policyjna motorówka i obsadzona przez wędkarzy łódź skupiły się nad prześwitującą spod wody plamą samochodowego dachu. Sądząc po stanie barierek bliżej centrum wybuchu, nie był to jedyny pojazd, który spadł do Wisły.
Szansę przeżycia mieli jeszcze tylko ci, których nie strącił podmuch. A mogło ich być wielu. Mimo dymu i samochodów rozmaitych służb, zgromadzonych możliwie blisko punktu zerowego, Kiernacki widział sporą część półkilometrowego mostu. Łatwo wyrobił sobie zdanie na temat przebiegu zdarzeń. Dużo trudniej było ustalić rozmiar strat, przy czym dotyczyło to i ludzi, i samego mostu. Część pojazdów padło ofiarą fali uderzeniowej; niektóre, nawet sporo oddalone, zostały trafione odłamkami – jeden wyjątkowo pechowy płonął aż na praskim brzegu – a pozostałe albo powpadały na siebie, albo zostały uwięzione między stertami pogruchotanego żelastwa. Na moście obowiązywało ograniczenie szybkości, więc skutki samych kolizji nie były groźne. Dramat polegał na tym, że jadąc wolno, kierowcy jechali także blisko poprzedników, skutkiem czego w strefie rażenia znalazło się dużo więcej pojazdów niż w przypadku eksplozji na dowolnej drodze zamiejskiej.
Most zasadniczo ocalał. Południowa strona wyglądała nawet na nietkniętą, pomijając oczywiście powyrywane latarnie, barierki i temu podobne. Północna część przęsła osiadła. Wybuch zmiótł wszystko w promieniu trzydziestu metrów i na pokruszone dźwigary działał jedynie własny ciężar – może dlatego setki ton żelbetu nie zwaliły się do Wisły. Gruzy wisiały jednak na poskręcanych, obnażonych prętach, które niemal na oczach gapiów uginały się milimetr po milimetrze, gubiąc bez przerwy kilkukilogramowe okruchy betonu. Na oczach Kiernackiego któryś z wypalonych wraków ruszył nagle z miejsca, minął oszołomionych ratowników i zaczął staczać się w głąb zapadliska.
Gdzieś bliżej, chyba za postawionym na sztorc mikrobusem, zawył przeraźliwie człowiek. Krzyk, szczęśliwie krótki, przebił się przez jazgot prujących blachy tarcz.
Kiernacki spojrzał w dół rzeki. Po czym odwrócił się energicznie i wystartował jak do stumetrówki. Przebiegł tylko kilka kroków. Wyhamował szybko, ale i tak omal nie przewrócił Izy Dembosz.
Stała, tuląc do piersi coś osmalonego i mokrego zarazem.
– Ten drugi most… – Kiernacki wyciągnął rękę. – Niech go zamkną. Nie wiem, może to głupie, ale…
– Już zamknęli – powiedziała bardzo cicho. Dopiero teraz zauważył, jaka jest blada. – Dobrze go uczyłeś.
Otworzył usta, zamknął je, jeszcze raz otworzył. Czuł, że nie powinien się odzywać. Że w ogóle nie powinno go tu być.
– Coś… coś się stało?
Bez pośpiechu, akcentując każdy ruch jak dobry mim, rzuciła mu w twarz to coś, co ściskała przy piersi. Nie miał problemów ze złapaniem nadpalonego pluszaka. Może misia, może pieska.
– Sześć lat – powiedziała gotującym się od dławionych emocji głosem. – Może siedem. – Popatrzyła na pokryte czerwienią palce. – Połówka kierownicy przebiła jej płuca. Chciałam jej to dać i… – Opuściła głowę.
– Przykro mi – wymamrotał.
Gdzieś z tyłu eksplodował bak z benzyną. Tłum gapiów zafalował.
– On… telefonował? Skąd wiedzieliście, że ten drugi most…?
– Zadzwonił. – Mówiła powoli, co nie dziwiło u kogoś filtrującego każde słowo. – Policja dostała wiadomość, że Poniatowski i Syrena zostały zaminowane i że trzeba usunąć ludzi. Ale zanim dojechał tu…
– Syrena? – przerwał jej. – Most Syreny? – Przytaknęła, nie podnosząc oczu. – Czekaj, czekaj… To nie jest czasem most samochodowy?
Wzruszyła ramionami i odwróciła się nieoczekiwanie, ruszając w stronę brzegu. Skoczył za nią, ale nie odważył się chwycić jej za ramię.
– Iza, ja mówię o tym bliższym! O kolejowym!
Przeszła jeszcze kilka kroków. Dopiero wtedy do niej dotarło.
Odwróciła się. Łez nie było dużo. Trochę zamglony błękit – nic poza tym.
– O czym ty mówisz?
– Ten kolejowy… – skinął, wskazując położony w dole rzeki most – Z wojskowego punktu widzenia to nawet lepszy cel. Samochodom wystarczy pontoniak.
Przenosiła spojrzenie z Kiernackiego na most i z powrotem.
– Myślisz, że tam też…? Myśli pan? – poprawiła się.
– Powiedz Woskowiczowi, by natychmiast tam kogoś posłał. Ze mną nie będzie rozmawiał, ale ciebie może wysłucha.
Wahała się jeszcze.
– Chyba… Nie sądzę, by to miało sens. O tych dwóch bombach jednak uprzedził – kopnęła jakiś odłamek. – Gdyby chciał wysadzić i trzeci… To konsekwentny czubek.
– Idź do Woskowicza. – Popatrzył jej w oczy i dodał: – Proszę.
Skinęła głową bez przekonania, ale ruszyła biegiem.
* * *
– To ostatnia – zdecydował się w końcu Kostek Zdrzałkowicz.
– Stary się wścieknie – ostrzegł go siedzący za konsoletą operator.
– Trudno. Za dużo słuchaczy wisi na telefonach, żeby puszczać muzykę i reklamy. To nie przepychanka w Sejmie. W domu Bauera wybucha trzy razy z rzędu, teraz jeden most wylatuje w powietrze, na drugi policja nikogo nie wpuszcza… Darujmy sobie rutynę.
– Ty tu rządzisz – westchnął tamten i zwolnił przycisk mikrofonu.
No dobrze. Do roboty.
– Dzień dobry – wplótł głos w końcówkę melodii. – Słucham.
– Dzwonię z samochodu, więc przepraszam za jakość. Jestem pod Raszynem. I pewnie pozostanę. Policja zamknęła szosę i chyba sprawdza każdy wóz. Ciekaw jestem, czy to przez ten wybuch.
– To bardzo prawdopodobne. Moi koledzy przez cały czas próbują się czegoś dowiedzieć, ale odsyłają ich do rzecznika. A ten, jak się pan pewnie domyśla, jest chwilowo nieuchwytny.
– Bo wie pan, korek jest gigantyczny. Na poboczach pełno policjantów z karabinami. I chyba widziałem wojskowe ciężarówki.
– Dziękuję panu. Miejmy nadzieję, że rzecznik pana komendanta się odnajdzie. Może pod Raszynem.
Następna w kolejce kobieta powróciła do nocnych hałasów i gazowników w garniturach. Potem zadzwonił ktoś, kto ugrzązł w podobnym do raszyńskiego korku, tyle że na północ od stolicy. Kolejny telefon był od taksówkarza, który omal nie wjechał na most Poniatowskiego i widział eksplozję. Podobnych relacji Kostek wysłuchał już kilka, ale ludzie mówili o powybijanych szybach i wpadających do rzeki samochodach. Tym razem rozmówca łamiącym się z przejęcia głosem zdał relację z tego, jak stoi na brzegu i patrzy na pływającą trzy metry dalej kobietę bez głowy i jednej ręki.
I puszczaj tu rockowe przerywniki.
Potem był jakiś liberał, który udowadniał, że winę za tragedię na Poniatowskim ponoszą wysokie podatki. Następny w kolejce zaczął naturalnie od polemiki z poprzednikiem apelu, by nie dopuszczać do głosu idiotów. Kostek upomniał go, po czym spocił się z lekka.
Coś sobie przypomniał.
Bogu dzięki w chwilę później mógł zejść z anteny, robiąc miejsce serwisowi. Zerwał się i w paru susach dopadł Anety.
– Słuchaj, na śmierć zapomniałem… Ma do nas dzwonić facet nazwiskiem Drzymalski. – Posłała mu zdziwione, ale i trochę zmieszane spojrzenie. – O kurczę… Dzwonił? – Gryzł przez chwilę wargę, oceniając rozmiary błędu. – Czemu go spławiłaś?
Postukała wymownie pulpit, rozjarzony lampkami czekających na połączenie słuchaczy.
– Nie brakuje rozsądniejszych – wzruszyła ramionami. – Nie obraź się, ale to jakiś wariat. Jak cię podszedł, że się zgodziłeś…?
– Wariat? Co powiedział?
– Że chce mówić o wojnie. Że niby Polska toczy z kimś wojnę, czy może on… Przepraszam, nie słuchałam zbyt uważnie. Zresztą mnie wkurzył. Powiedział, że jak go zaraz nie puszczę na antenę, dostanę kopa w tyłek i wylecę z pracy. Dosłownie. Nie oczekuj, że będę z wami łączyć kogoś takiego. Rzuci potem wiązankę w eter i…
– O której to było?
– No… czekaj… Na pewno przed tą historią z mostami. Pamiętam, że następny bardzo się podniecał tym gazem u Bauerów, a to przecież kaszka z mleczkiem w porównaniu z tym. – Zmarszczyła brwi, przyglądając się zasępionemu Kostkowi. – Aż tak narozrabiałam?
– Nie jestem pewien – westchnął. – Może nie. Ale… widzisz, spotkałem go, kiedy szedłem na dyżur. I on jeden mówił wtedy o bombie.
Oczy zrobiły jej się okrąglejsze.
– O tej? – zapytała cicho.
– Nie, nie… skąd. Dał mi… No, nieważne. W każdym razie dziwnie się zachowywał. – Operator stukał się w zegarek: serwis dobiegał końca. – Słuchaj, Aneta, gdyby się jeszcze odezwał, to go połącz, dobrze?
* * *
Nie musiała nic mówić: Kiernackiemu wystarczyła jej mina.
– Powiedział – oznajmiła – że tam na pewno nikt niczego nie rzucał z ciężarówki. A prywatnego pociągu Drzymalski nie ma.
Zastanawiał się kilka sekund, wodząc wzrokiem po sąsiednim moście. Potem popatrzył jej w oczy.
– Możesz skombinować mi karabin?
– Chyba pan żartuje…
– To chociaż pistolet. Ewentualnie sapera ze sprzętem. Wystarczy porcja trotylu, detonator i kawałek lontu.
– Chce pan poprawić niedoróbki wychowanka?
– Zawołaj Dopierałę. I przestań nazywać mnie panem.
– Chce pan – zaakcentowała twardo – wysadzić kolejny most?
Kiernacki ruszył w stronę samochodu. Dogoniła go, gdy przepuszczał czwórkę strażaków, dźwigających koc z poczerniałymi zwłokami.
– Dość tego! – rzuciła. – Nie jest pan jakąś cholerną primadonną!
Nie odezwał się. Stał nieruchomo ze wzrokiem przyklejonym do praskiego brzegu. Iza podążyła śladem jego spojrzenia i też zastygła.
Na most kolejowy wtaczała się lokomotywa, ciągnąca niekończący się sznur wagonów towarowych.