Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- Myślałem, że ten nóż nosi pan ot, tak sobie… - wymamrotał rektor.
- Broń palna nie jest panu doktorowi potrzebna - wyjaśnił jakby od niechcenia Davidoff, oglądając sobie paznokcie.
- Ro… rozumiem.
Otarłem pot z czoła. Jeszcze chwila i okaże się, że James Bond to przy mnie pikuś…
- Powróćmy może do tego wypadku - zaproponowałem. - Mało brakowało, a oberwałby pan - zwróciłem się do Davidoffa.
- Oberwał? Miałem wrażenie, że to pan się narażał - odparł ze zdziwieniem rektor.
- Pierwszy był profesor Davidoff z łyżką do opon - poinformowałem szefa ze złośliwym uśmiechem. - Wydawało mu się zapewne, że powróciły młodzieńcze dni, kiedy szlifował bruki w Kijowie.
- Za pozwoleniem, w Odessie - sprostował profesor.
Wyglądał na ubawionego.
- Pańskie dni jako zabijaki minęły, profesorze - zaznaczyłem z naciskiem. - Czasy Beni Krika nie wrócą. Ten nożownik działał jak zawodowiec.
- Tak? - Davidoff uniósł sceptycznie brwi. - Beni Krika… Też coś! Nie jestem aż taki stary…
- Zaszedł go pan od tyłu, od prawej strony, i od razu uderzył w rękę z nożem. Dobry ruch. Pomijam pański refleks, a raczej brak refleksu.
- Zdążyłem!
- Ledwo, ledwo. On już się obracał. W lewo, tak aby zasłonić się wolną ręką, a prawą mieć swobodną. Ułamek sekundy i dźgnąłby pana. To prawdopodobnie ten sam, który pociął tę studentkę.
- Jest pan pewien? - zapytał rektor.
- Niemal całkowicie. Rozmawiałem z tą dziewczyną. Niczego nie widziała, bo kiedy się odwróciła w stronę napastnika, ten przeciągnął jej ostrzem po czole. To dość unaczynione miejsce i krew momentalnie zalała jej oczy. Takie techniki znają tylko zawodowcy. Albo facet przeszedł jakieś przeszkolenie, albo siedział w wiezieniu i tam go wyedukowali. Dziewczyna miała rankę tuż pod uchem, gdzie trzymał czubek noża. Kilka milimetrów nad tętnicą…
- Chyba was zostawię - powiedział słabym głosem rektor. - Mam kilka spraw do załatwienia. Ale jeśli chodzi o strofowanie swego promotora, to ma pan w tej kwestii moje całkowite poparcie, doktorze - zakończył niespodziewanie.
Po chwili zostaliśmy w gabinecie sami. Davidoff rozlał po lampce koniaku i podsunął mi moją porcję z niewyraźnym pomrukiem. Nie zapytał, czy życzę sobie alkoholu. Najwyraźniej także uznał, że przekroczyliśmy pewne granice.
- Możemy porozmawiać o twoim problemie - zaproponował.
- Moim problemie?! To pan mało nie zarobił kosą pod żebro!
- O twoim problemem związanym z niemal całkowitym brakiem empatii - ciągnął niewzruszonym głosem. - Niedostatkach inteligencji emocjonalnej i…
Przerwałem profesorowi gwałtownym gestem.
- O czym pan, do licha, mówi?! Ja tylko chciałem, aby trzymał się pan z daleka od takich sytuacji jak na tym parkingu.
- A niby z jakiej racji miałbym słuchać twoich sugestii? Może chcę zrobić wrażenie na dziewczętach? - W oczach Rosjanina pojawiły się wesołe błyski.
- Nie jest pan aż tak głupi! - warknąłem.
Twarz mojego rozmówcy stężała, stała się chłodna.
- Może mniej protekcjonalnie, Jasiu? - zaproponował.
Zagryzłem wargi - takim tonem, jak mój przed chwilą, nie odważył się odzywać do Davidoffa nawet rektor. Mimo wszystko nie usłyszałem zdawałoby się nieuniknionego „panie doktorze”. Tak jakbym uzyskał nowy status, status upoważniający mnie do dużo większej niż wynikałoby to z oficjalnych układów bezceremonialności.
- Mam rozumieć, że troszczysz się o mnie? Bo specjalnie tego po tobie nie widać. Ciskasz się tylko i warczysz niczym nastolatek niemogący sobie poradzić z trudnym dzieciństwem - dodał nieco łagodniejszym tonem.
Nie miałem pewności, czy Davidoff mnie podpuszcza, czy mówi poważnie, wiedziałem, że wśród profesorów jest niewielu naiwnych, bardzo niewielu… Jednak zdarzenie na parkingu uświadomiło mi rolę profesora w moim życiu, przełamało barierę, która nie pozwala mi zwierzać się obcym. Rzeczywiście miałem braki w dziedzinie wyrażania emocji i nie wzięły się one znikąd. Zacząłem mówić o sprawach, o których nie rozmawiałem z nikim z wyjątkiem wujka Maksa.
To, co z siebie wyrzuciłem na temat swojego dzieciństwa, nie bardzo nadawało się na wieczorek wspomnień. Rodzice osierocili mnie, kiedy miałem cztery lata. Wypadek samochodowy. Potem pamiętam już tylko kolejne domy dziecka i ostatni przystanek - Siwego. Mojego zastępczego tatusia. Siwy miał układy ze wszystkimi, nie wiem do dziś, na czym to polegało. Przygarnął sześcioro dzieci, w tym mnie. Miałem wtedy dwanaście lat. Odkrycie, że facet jest zboczeńcem lubiącym małe dziewczynki, nie zajęło mi dużo czasu. Tak jak jemu wyjaśnienie, że nie znosi, kiedy przeszkadza mu się w jego małych przyjemnościach. Mimo to - próbowałem. Poza ostatnim razem, kiedy to stchórzyłem, zadrżała mi ręka i w efekcie wylądowałem w szpitalu. Tam znalazł się jakiś lekarz spoza sitwy Siwego. Całą sprawę zatuszowano, ale przynajmniej odebrano mu dzieci. W szpitalu odszukał mnie wujek Maks, zabrał do siebie i wychował.
Opowiedziałem to wszystko Davidoffowi. No, prawie wszystko. Nie wchodziłem w detale, nie snułem domysłów. Wysłuchał mnie w posępnym milczeniu.
- Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem - rzucił wreszcie. - Mając dwanaście lat, próbowałeś przeciwstawić się dorosłemu facetowi, który kilka razy pobił cię do nieprzytomności, ale uważasz, że zawiodłeś?
- Wtedy…
- No tak, wtedy - przerwał mi ostro. - Chodzi o to, że nie potrafiłeś go zabić, nie uderzyłeś w serce, tak jak według ciebie powinieneś? Tym zardzewiałym gwoździem, który ostrzyłeś przez tydzień?
- Nie rozumie pan, profesorze. Ja byłem ich jedyną szansą i zawiodłem.
- Broniłeś tych dziewcząt.
- Nieskutecznie.
Davidoff sapnął ze zniecierpliwieniem, a potem nagle zmienił temat.
- To kto tam był oprócz ciebie?
- Cztery dziewczynki, miały mniej więcej po dziesięć lat. No i jakiś maluch, sześciolatek. Nie do końca chyba rozumiał, co się wokół działo. Na szczęście…
- Musisz ich odszukać - stwierdził stanowczo.
- Nie odważę się…
- Musisz - powtórzył Davidoff. - Prędzej czy później trzeba to będzie wyjaśnić. Aha, a co z tym tatusiem? - zapytał z pozorną niedbałością, ale jego oczy błysnęły złowrogo.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem.
Spojrzał na mnie ze złością.
- To znaczy, nie wiem dokładnie. Ale myślę, że wujek Maks…
- Tak?
- No… on to chyba załatwił.
- Co to znaczy: załatwił?! Poprosił gościa, żeby nie krzywdził więcej dzieci?
Wywróciłem oczyma.
- Wujek Maks wykonywał dość specyficzny zawód - wyjaśniłem. - Zrezygnował z tego, ale pozostała mu pewna… bezkompromisowość. Wątpię, aby zostawił tę sprawę niedokończoną.
- Nie spytałeś? Przez tyle lat?
- Nie zna pan wujka Maksa - mruknąłem. - Jeśli wujek mówi, że nie ma się czym martwić, to znaczy, że faktycznie szkoda na to czasu. Wujek… jak by to powiedzieć… nie uznawał półśrodków.
- Gdzie on pracował? - zapytał niespodziewanie Davidoff.
- Nie wiem dokładnie… Nauczył mnie tego wszystkiego. - Machnąłem niezdecydowanie ręką.
- Otwierania zamków i użycia noża?
- Między innymi.
- Ach, tak…
Rosjanin z zadowoleniem zapalił cygaro. Na twarz powrócił mu lekki uśmiech. Przez chwilę milczał, najwyraźniej zastanawiając się nad czymś. Podsunął mi paczkę Hoyo de Monterrey Churchills. Odmówiłem gestem. Nie lubię palić, kiedy jestem zdenerwowany.
- No dobrze, wrócimy do tego jeszcze, na razie musisz skoncentrować się na sprawie Wirdego.
Skinąłem posłusznie głową i wyszedłem z gabinetu. Tym razem pominąłem nieco krępujące pożegnalne rewerencje. Wiedziałem, że Davidoff się na mnie nie obrazi.
Kiedy wróciłem do domu, usiadłem wygodnie w fotelu i włączyłem muzykę - Kwartety Pruskie Mozarta. Zastanawiałem się nad tym, co powiedział mi Davidoff. Trudno było zaprzeczyć, że w związku ze sprawą Siwego miałem uczucie niespełnienia. Tak, jakbym nie dokończył czegoś ważnego. Z drugiej strony osiągnąłem pewne wyciszenie, panowałem nad emocjami. Czy opłacało się odgrzebywać to, o czym nie chciałem pamiętać? Jaką zapłacę za to cenę? Jednak… chciałem jeszcze choć raz zobaczyć dziewczęta. Nawet jeśli miałyby mi wykrzyczeć w twarz swoją nienawiść. No i ten sześciolatek, któremu opowiadałem bajki… Kim został? Czy mnie pamiętał?
Zagryzłem wargi - Davidoff miał rację. Muszę ich odszukać bez względu na konsekwencje. Inaczej nigdy nie pozbędę się tego koszmaru, będzie we mnie tkwił do końca moich dni. Postanowiłem, że tak zrobię. Później. Teraz musiałem zakończyć to, co zacząłem. Powróciłem myślami do śmierci młodego Wirdego. Sen przyszedł niespodziewanie i mimo że nie spałem we własnym łóżku, przyniósł mi ulgę. Następnego dnia zacząłem przeszukiwać archiwa.
* * *
Interesujący mnie wpis odkryłem w archiwum wojskowym w Rembertowie. Złożył go niejaki Gerhard Harbecker. Kojarzyłem go niejasno z filologią germańską. Krótka rozmowa telefoniczna wyjaśniła, że młody Wirde miał z nim zajęcia. Pozostała mi zatem jedynie kwestia ostatecznego zamknięcia sprawy. Wiedziałem też, gdzie jest pracownia Alchemika. Nie, nie musiałem grzebać w dokumentach, wystarczyła odrobina logicznego myślenia. Takie laboratorium wymagało dostępu do sprawnego systemu wentylacyjnego, elektryczności, może gazu, musiało znajdować się niedaleko mieszkania Alchemika, wejście do niego musiało być ukryte. Wszystko to wskazywało na piwnice kamienicy na Garncarskiej… Zlokalizowałem tę, z której korzystał Alchemik, choć brałem pod uwagę, że mógł też posiadać inną, pod fałszywym nazwiskiem. Dziwnym trafem przypisanie konkretnych piwnic do mieszkań nie zmieniło się od czasów Alchemika i ta wytypowana przeze mnie należała do wojażującego po Łotwie dyplomaty, co zdecydowanie upraszczało całą operację.
Pokręciłem się trochę wokół Harbeckera - wysokiego, łysiejącego blondyna pod pięćdziesiątkę. Mimo wieku poruszał się płynnie, jakby tańczył. To typowe u ludzi trenujących sztuki walki. Facet mógł okazać się niebezpiecznym przeciwnikiem.
Podczas integracyjnego wyjazdu na grilla przyjrzałem mu się z bliska, a dokładniej jego dłoniom. Miał grube, rozwinięte od systematycznego uderzania w twarde przedmioty kostki, ale nie zauważyłem narośli charakterystycznych dla większości ćwiczących karate. Musiał chyba stosować po treningu specjalne, ziołowe preparaty, które sprawiały, że skóra na kostkach pozostawała delikatna. To była wyższa szkoła jazdy. Nie powiem, żeby mnie to napawało przesadnym optymizmem, ale na tym etapie sprawy toczyły się same. Uczelniane grillowanie połączone było z konsumpcją piwa, więc udając pijanego, rzuciłem kilka aluzji odnośnie do mojego zainteresowania przedwojenną alchemią i badaniami młodego Wirdego. Na rezultaty nie musiałem długo czekać, już następnego dnia zauważyłem na swojej ulicy należącą do Harbeckera Hondę Civic. Na uczelni dowiedziałem się, że profesor Harbecker zachorował… Czas zakończyć tę sprawę.
Do kamienicy na Garncarskiej wybrałem się po dwunastej w nocy. Według moich ustaleń większość lokatorów stanowili starsi ludzie, którzy o tej porze powinni już spać. Prawdopodobieństwo, że ktoś teraz zejdzie do piwnicy było bliskie zeru. Jednak gdy znalazłem się w wąskim, ciemnym korytarzu, wydało mi się, że wyczuwam czyjąś obecność. Zamarłem w półprzysiadzie, rezygnując z zapalenia światła. Powoli, bardzo powoli oparłem się o ścianę, rozluźniłem mięśnie i przymknąłem oczy, aby przyzwyczaić wzrok do mroku. Na szczęście dokładnie zamknąłem drzwi wejściowe. Jeśli ktoś tu był, będzie musiał zaatakować w ciemności. W odróżnieniu od większości ludzi taka sytuacja mi odpowiadała. Prawie każdy polega na wzroku, ja wyćwiczyłem także inne zmysły. Przede wszystkim węch. W rzeczywistości człowiek ma węch niemal tak dobry jak zwierzęta; o wadze, jaką natura przywiązuje do tego zmysłu, świadczy fakt, że genów związanych z węchem jest około tysiąca, przy kilku zaledwie odpowiadających za wzrok czy słuch. Przeciętny człowiek rozróżnia parę tysięcy zapachów, ja ponad dwadzieścia tysięcy. Zatroszczył się o to wujek Maks. Nie, żebym był mu za to specjalnie wdzięczny, czasem się to przydawało, ale dużo częściej dałbym wiele, aby mieć zdecydowanie mniej wrażliwe powonienie…
Mijały minuty. W piwnicy panowała idealna cisza. Żadnego szmeru, szelestu. Ani śladu zapachu potu czy kosmetyków. Oczywiście, jeśli czaił się tu jakiś zawodowiec, wiedziałem, że dostrzegę go dopiero wtedy, gdy skoczy mi na głowę. Tacy nie perfumowali się przed akcją, no i się nie pocili. Adrenalina wstrzymywała u nich wydzielanie potu.
Jeśli przed momentem zaalarmowała mnie jakaś nietypowa woń, była teraz dla mnie niewyczuwalna. Może to pamiątka po jednym z lokatorów, który odwiedził niedawno to miejsce, a może mimo wszelkich ostrożności skóra lub ubranie czającego się wroga zachowały ślad zapachu często używanego kosmetyku? Wreszcie włączyłem światło w korytarzu. Nie było sensu czekać dłużej.
Bez problemu sforsowałem kłódkę i znalazłem się w piwnicy Alchemika. Przekręciłem przedpotopowy, bakelitowy przełącznik. Słaba, umieszczona pod wysokim sufitem żarówka ledwo świeciła, więc zamontowałem specjalnie przyniesioną, silniejszą. Oparta o regał z przetworami malarska drabina oszczędziła mi akrobatycznych wyczynów. Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Dwie ściany zabudowane były chałupniczej roboty konstrukcjami z nieheblowanych desek. Przy trzeciej, naprzeciwko wejścia, stał stary, solidny kredens. Tylko on mógł pochodzić z okresu międzywojennego. Po bliższych oględzinach okazało się, że mebel został kunsztownie zdemolowany. Liczne rysy i zadrapania wykluczały raczej, że ktoś wpadnie na pomysł, aby go sprzedać, z drugiej strony, grube, dębowe płyty, z jakich był zbudowany, czyniły go idealnym wyposażeniem piwnicy…
Zdjąłem z półek kilkadziesiąt pustych słoików i zacząłem dokładne badania. Po chwili wykluczyłem możliwość, że ukryto tu jakieś przyciski. Spróbowałem mebel przesunąć - bez skutku. Wreszcie pociągnąłem do siebie. Przez moment wydawało się, że znowu nie trafiłem, jednak po chwili coś szczęknęło i kredens odchylił się na zawiasach, jak normalne drzwi. Odsłoniło się wejście do zastawionego stołami laboratoryjnymi pomieszczenia.
Nagle poczułem zapach wody kolońskiej. Harbecker. Kiedy owinął mi ramię wokół szyi, wyciągnąłem nóż i trzymając ostrzem do dołu, pchnąłem za siebie. Zawył wściekle i odskoczył do tyłu. Zraniłem go w udo, jak się wydawało - niegroźnie. Było zbyt ciasno na jakieś wyrafinowane uniki, więc miałem przewagę. Zresztą, w spotkaniu z kimś, kto umie posłużyć się nożem, sprawność nabyta w czasie najbardziej nawet morderczych treningów, może posłużyć tylko do jednego - do ucieczki. Bardzo szybkiej ucieczki.