KnigaRead.com/

Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola

На нашем сайте KnigaRead.com Вы можете абсолютно бесплатно читать книгу онлайн Adam Przechrzta, "Chorangiew Michala Archaniola" бесплатно, без регистрации.
Перейти на страницу:

- Nie mogę w to wręcz uwierzyć - wyjąkała Małgorzata. - Jak ktoś mógł dopuścić, aby latami maltretowano dzieci?

- Takie jest życie - stwierdziłem beznamiętnie. - Jedni mają więcej szczęścia, inni mniej.

- A co z tym parszywcem? Z Siwym?

- Nie wiem i nie jestem pewien, czy chciałbym wiedzieć.

- Nie rozumiem?

- Maks powiedział, że się nim zajął. To znaczy, że Siwy nie istnieje jako problem, po prostu go nie ma.

- Jak pomyślę, że gdzieś sobie spokojnie żyje…

- Nie, Maks się nim zajął - powtórzyłem cierpliwie.

- Maks nikogo nie straszy. Jeżeli sięga po broń, to tylko dlatego, żeby zabić. Jeśli powiedział, że Siwy nie stanowi już żadnego problemu, to znaczy, że mój przybrany tatuś nie żyje. Nie ma innej możliwości, Maks nie rzuca słów na wiatr. Przestraszony może odzyskać odwagę, wypędzony powrócić i znowu stać się zagrożeniem. Tylko martwi nie są niebezpieczni…

- Chcę wiedzieć - powtórzyła uparcie.

- Dobrze - westchnąłem. - Gdy wrócimy do Polski, to go spytam.

Byłem niemal pewien, że tego pożałuję, ale obietnica to obietnica. Mam wiele wad, lecz dotrzymuję słowa. Nawiązując kontakty ze swoim „rodzeństwem”, załatwiłem sprawę jedynie częściowo; aby postawić kropkę nad i, musiałem poznać los Siwego. Tyle że nie miałem na to ochoty, podświadomie wyczuwałem, że Maks wymyślił dla niego coś specjalnego…

Westchnąłem i przytuliłem się do Małgorzaty, bezwiednie dotknąłem jej uda. Nie cofnęła się, nie odepchnęła mojej ręki.

- Pamiętasz, co powiedział ten lekarz? - spytała figlarnie.

Nie rozpatrywałem nawet takiej opcji, w moim obecnym stanie mój gest świadczył tylko o intymności, o niczym więcej, ale świadomość, że „lodowa księżniczka” stopniała dla mnie, dziwnie podniosła mnie na duchu. To, co czułem w tej chwili, wykraczało poza typową męską satysfakcję. No, przynajmniej częściowo…

- To chociaż potrzymaj mnie za rękę - poprosiłem.

Potrzymała. Nawet przez sen czułem ciepło jej ciała.

Spałem spokojnie i bez koszmarów - tak jak ja kiedyś pilnowałem snów Anny, tak teraz Małgorzata pilnowała moich.

Następne tygodnie spędziłem przykuty do łóżka z Małgorzatą przebywającą nieustannie u mojego boku. Stopniowo przejęła od pielęgniarek wszystkie funkcje łącznie z myciem mnie i wynoszeniem basenu. Nie podobało mi się to, byłem zażenowany, jednak nie potrafiłem przełamać jej determinacji. Po pewnym czasie zacząłem to traktować jako coś normalnego. Czułem zmianę. W końcu uświadomiłem sobie, że dziewczyna stała się elementem mojego świata. Na dobre czy złe - nasze losy się splątały. Nie byłem z tego zadowolony, nie nadawałem się na partnera, prowadziłem zbyt ryzykowny tryb życia. Małgorzata zasługiwała na coś więcej, coś, czego nie potrafiłem jej dać. Kiedy pewnego razu spróbowałem z nią na ten temat porozmawiać, zbyła mnie, jak gdyby ewentualność, że moja pozauczelniana działalność może sprowadzić na mnie jakieś kłopoty, była całkowicie wykluczona. Co więcej, gdyby nie było to absurdalne - przysiągłbym, że dojrzałem przez moment w jej oczach skruchę, jakby czuła się czemuś winna…

Po dwóch miesiącach rozpocząłem rehabilitację. Bardzo bolesną rehabilitację. Małgorzata nie odstępowała mnie na krok, słowami otuchy potrafiła skłonić do dodatkowego wysiłku. Nie wiem, czy ktokolwiek poza nią potrafiłby tego dokonać, to uświadomiło mi jak bardzo stała się dla mnie ważna. Bez mrugnięcia okiem znosiła moje humory, zawsze gotowa do pomocy, choć nienarzucająca swojej obecności. Cały personel szpitala był nią zachwycony. Tak jak w Polsce funkcjonował stereotyp wiecznie pijanego Ruska, tak tutaj uważano powszechnie Polaków za wydelikaconych lekkoduchów. Mnie oceniano według innej skali, wiedziano, że brałem udział w akcji w Nikołajewsku, sprawa powoli stawała się głośna. O odbiciu zakładników wiedzieli wszyscy, teraz rozeszły się pogłoski o skradzionej przez terrorystów broni. Niektórzy mówili nawet o głowicach atomowych… Ktoś, kto został ranny w czasie operacji antyterrorystycznej, nie mógł być dupkiem. Co innego jego dziewczyna… Jednak Małgorzata zdobyła szacunek miejscowych, kilkakrotnie widziałem nawet, jak gawędzi z Dżumą. A Oleg Dubrow nie był bynajmniej bawidamkiem. Nie potrafiłem określić dokładnie swoich uczuć do niej, ale na pewno wykraczały grubo poza „lubienie”. Dlatego kiedy w przyszpitalnym parczku spotkałem Marinę, skorzystałem z okazji, aby poprosić ją o przysługę.

Rosjanka wyglądała dużo lepiej, zniknęły cienie na policzkach, do oczu powróciła radość życia. Widząc, jak zlany potem pokonuję kolejne metry, towarzyszyła mi do najbliższej ławki, gotowa podtrzymać, gdybym stracił równowagę. Mimo wielokrotnych zapewnień lekarzy, że miałem szczęście i że operacja udała się znakomicie, trudno mi było uznać się za wybrańca losu. W trakcie chodzenia noga paliła żywym ogniem, a i w czasie spoczynku bywało, że odzywała się potwornym bólem. Kiedy zwaliłem się na ławkę, Marina otarła mi delikatnie czoło, złapała zsuwającą się na ziemię laskę.

- Jak się czujesz? - spytała.

- Tak jak wyglądam - wycharczałem.

- To znaczy, że nieźle - odparła z uśmiechem.

To mi się podobało u Rosjan - nie rozczulali się nad nikim, nawet nad żołnierzem, który stracił nogę na minie. O ile mogłem stwierdzić - ćwiczył jeszcze ciężej ode mnie.

- Chciałem cię o coś prosić - powiedziałem.

- Co tylko zechcesz - obiecała natychmiast. Z wyrazu jej twarzy wyczytałem, że nie są to czcze słowa.

- Chcę, abyś kupiła dla mnie pierścionek zaręczynowy. Najładniejszy, jaki znajdziesz, cena nie gra roli.

- No, wreszcie! - sapnęła z zadowoleniem. - Lubię Margaritę.

Sam często używałem rosyjskiego odpowiednika imienia Małgorzata. Podobał mi się.

- Też ją lubię - odburknąłem.

- Chyba nie tylko lubisz? - Spojrzała na mnie koso.

- Tylko bez takich…

- Hmm?

- Bez wypruwania duszy w rosyjskim stylu - uściśliłem.

Wybuchnęła śmiechem.

- Coś w tym jest - przyznała. - Jutro oblecę wszystkie sklepy, nie ma ich zbyt wiele, ale nie sądzę, żeby Margarita zwracała uwagę na szlif czy wielkość kamienia.

- Boję się - wyznałem.

- Wszyscy boimy się reakcji ludzi, których kochamy - stwierdziła łagodnym tonem.

- Mniejsza z tym. - Machnąłem ręką. - Co u ciebie?

- Dobrze, a nawet lepiej niż dobrze. W jednym z programów informacyjnych podano, że przez cały czas, gdy byliśmy uwięzieni, chroniłam córkę i zaryzykowałam życiem, walcząc z terrorystą, który chciał ją zastrzelić. My, Rosjanie, lubimy dzieci i jesteśmy sentymentalni, stałam się bohaterką, choć na to nie zasłużyłam. Wątpię, czy ktoś się odważy obmawiać mnie w tej sytuacji.

- Przecież nie skłamali.

- No nie, ale… - Skrzywiła się niechętnie.

- Ale?

- Nie czuję, że zrobiłam coś nadzwyczajnego - mruknęła, spuszczając oczy. - To was powinni chwalić.

- Nigdy w życiu! - zawołałem z autentycznym przestrachem. - To byłby koniec naszej… ekhmm… kariery zawodowej.

- Może najwyższy czas - powiedziała, obrzucając wymownym spojrzeniem moją nogę.

- To był przypadek, pamiętaj o pierścionku - zakończyłem rozmowę, podnosząc się z ławki.

Kuśtykając w stronę szpitala, długo czułem na plecach wzrok Mariny.

* * *

Spotkałem ją w parku dwa dni później z samego rana. Małgorzata jeszcze spała. Tydzień wcześniej moi rosyjscy kumple wstawili do separatki kanapę i założyli na drzwi solidny zamek. Od tej pory Małgorzata spędzała ze mną wszystkie noce. Nie wiem, jak to załatwili z dyrekcją szpitala, ale błogosławiłem swoją decyzję, by pozostać na leczeniu w Rosji - podejrzewam, że w Paryżu taka opcja byłaby niemożliwa.

- Kupiłaś? - zagadnąłem bez żadnego wstępu.

Podała mi ozdobne pudełko, znajdujący się wewnątrz pierścionek ozdobiony był oszlifowanym w kształcie liścia topazem. Delikatny, bezpretensjonalny, spodobał mi się. Mniej zachwycił mnie dopisek na metce z ceną, „19 600 rubli” przekreślono, ktoś dopisał drobnymi literami: „Dla polskiego Specnazu - 15 000 rb”.

- Co to ma znaczyć? - Zmarszczyłem brwi. - Nie prosiłem o żadne zniżki.

- Wiedziałam, że będziesz niezadowolony - westchnęła Marina. - Jubiler mnie poznał, wiesz, wystąpiłam w jednym z tych programów, i spytał, dla kogo ten pierścionek. Kiedy powiedziałam, zmienił cenę. - Wzruszyła bezradnie ramionami.

- Najwyższy czas stąd wyjeżdżać - sarknąłem. - Jeszcze trochę, i nieletnie dziewczątka zaczną mi sypać kwiaty pod nogi, a lokalne ślicznotki walczyć o moje względy.

- Taki los bohatera - stwierdziła Rosjanka z udaną powagą.

Udałem, że chcę ją trzepnąć laską w pupę, odskoczyła zwinnie. Maszerując do szpitala, słyszałem za plecami dziewczęcy chichot. Pewnie nie brzmiał tak beztrosko jak dawniej, ale wyglądało na to, że Marina doszła do siebie szybciej, niż ktokolwiek by się spodziewał. Niewątpliwie miał w tym swój udział Dżuma, reszta zasług przypadała chyba barczystemu żołnierzowi, z którym widziałem ją kilkakrotnie. Wszyscy odwiedzający szpital operatorzy Specnazu okazywali Marinie szacunek i przyjaźń, przynosili drobne prezenty dla dziecka. Kobieta wraz z pozostałymi zakładnikami przechodziła tu terapię psychologiczną, ale podejrzewałem, że to właśnie niekłamane uznanie, jakim obdarzali ją inni, podziałało lepiej niż wszelkie medyczne sztuczki.

Wchodząc do separatki, nadal miałem uśmiech na ustach. Małgorzata czesała włosy przed lustrem. Klęknąłem, pocałowałem ją w nagie, wystające spod kusej koszulki nocnej kolano i włożyłem na palec pierścionek.

- Wyjdziesz za mnie? - spytałem prosto z mostu.

Szczotka do włosów wypadła Małgorzacie z ręki, zamarła. Zagryzłem wargi do krwi, widząc, jak w przeraźliwej, śmiertelnej ciszy ściąga mój prezent. Zakręciło mi się w głowie, musiałem oprzeć się o stojącą pod lustrem szafkę.

- Kocham cię - odezwała się schrypniętym, nieswoim głosem. - Ale zrobiłam coś, co ci się nie spodoba. Jeśli spytasz mnie jeszcze raz, w Polsce, odpowiem „tak”. Lecz dopiero wtedy.

- To jakaś klątwa - wymamrotałem. - Najpierw Anna, a teraz ty…

- Nie mogę wykorzystać twojej niewiedzy - odparła ze łzami w oczach, ale zdecydowanie.

- To może powiesz mi teraz, o co chodzi?! - wybuchnąłem.

- Nie mogę. - Pokręciła głową. - Nie mogę… Dopiero w Polsce.

Wypadłem z pokoju, niemal nie używając laski. Zszedłem do sali treningowej, założyłem na chorą nogę obciążniki, rozpocząłem serię kopnięć w powietrze. Po pięciu powtórzeniach dopadł mnie ból. Kontynuowałem ćwiczenia. Kilkakrotnie upadłem na podłogę, ale nie zrezygnowałem z treningu. Fizyczna udręka pozwalała oderwać się od ponurych myśli, wymuszała skupienie na każdym ruchu i oddechu. Nie wiem, jak długo to trwało. Ocknąłem się na czworakach, kiedy jedna z pielęgniarek pomagała mi stanąć na nogi. Zaprowadziła mnie do łazienki i czekała, dopóki się nie wykąpię. Gdy wróciłem do siebie, zastałem pusty pokój. Małgorzata wyjechała.

Pierwsze dni po powrocie do Polski zajęło mi użalanie się nad sobą, gdyby nie to, że zatrzymałem się u Maksa, a raczej Maksa i jego wybranki, pewnie przestałbym nawet ćwiczyć. Wujek postawił sprawę jasno: albo wykonuję standardowe ćwiczenia rehabilitacyjne, albo przechodzimy do zestawu dwunastu pozycji wariata Li. Kiedyś w Chinach Maks zabawiał się wycieraniem podłogi miejscowymi mistrzami, wybierał tylko znanych powszechnie ekspertów o ustalonej renomie. Zabawa trwała, dopóki nie trafił na drobnego, niechlujnego staruszka zwanego wariatem Li. Stoczył z nim kilkanaście pojedynków z bronią i bez broni, jednak w każdym wypadku rezultat był ten sam - Maks zbierał łomot. Pozostał tam przez parę miesięcy, akurat tak długo, aby Li zdążył mu wyjaśnić główne zasady swojej sztuki. Nie były to żadne mordercze techniki, owe dwanaście pozycji wyrabiały wszelkie cechy motoryczne do takiego stopnia, że inni ludzie nie stanowili specjalnego zagrożenia. Bo ktoś, kto ćwiczył według zasad wariata Li, okazywał się po prostu szybszy, silniejszy, miał lepszą koordynację ruchów. Był tylko jeden haczyk - ćwiczenia wymagały zastygania w niesamowicie niewygodnych pozach; to i specjalny, niemal bolesny sposób oddychania, sprawiały, że mało kto potrafił przećwiczyć dziennie wszystkie dwanaście, nawet po pięć minut każda. Bez wahania wybrałem te standardowe, rehabilitacyjne.

Tuż przed inauguracją roku akademickiego zacząłem znowu myśleć o Małgorzacie, to znaczy myśleć w miarę rozsądnie. Niewiele czasu zajęło mi stwierdzenie, że w sumie nie ma co rozpaczać. Niezależnie od tego, co zrobiła Małgorzata, nie miałem zamiaru pozwolić jej odejść. Zresztą coraz mniej przejmowałem się tym nieporozumieniem. Wiedziałem, że nie ma mowy o jakiejkolwiek zdradzie z jej strony, zdradzie w klasycznym znaczeniu tego słowa, Margarita była jedną z rzadko spotykanych kobiet jednego mężczyzny. Pozostawało wiele innych możliwości, ale żadna z nich nie spędzała mi snu z powiek. Zastanawiałem się nawet, czy nie pojechać do niej przed uroczystościami na uczelni, ale zdecydowałem w końcu, że poczekam. Mimo wszystko trochę się bałem i wolałem, żeby nasze pierwsze spotkanie po ostatniej sprzeczce odbyło się na gruncie neutralnym.

O sprawie Siwego przypomniałem sobie w trakcie śniadania. Tym razem w jadalni nie było tłoku, poza Maksem towarzystwa dotrzymywała mi tylko Wika. Przez pierwszych kilka dni po powrocie, moje „rodzeństwo” i Davidoff koczowali u Maksa niemal nieustannie. Teraz, kiedy upewnili się, że ze mną wszystko w porządku, było trochę spokojniej.

- Maks, mam pytanie - zagaiłem lekko niepewnym tonem, przechwytując zdziwione spojrzenie wujka.

Przeważnie pytałem bez żadnych ceremonii.

- Tak?

- Co się stało z Siwym?

Wika wypuściła z rąk łyżeczkę i zasłaniając usta, popędziła do toalety. Dobiegające stamtąd odgłosy nie pozostawiały wątpliwości - pani prokurator dostała torsji. W tym momencie moje zaniepokojenie przeszło w coś bardziej poważnego, Wika nie była delikatnym kwiatuszkiem…

- Dobrze, że Sylwia poszła po zakupy - stwierdził Maks. - Bardzo dobrze… Co prawda opowiedziałem jej tę historię, lecz bez szczegółów.

Odsunął talerz i wyjął cygaro. Jego ruchy były jak zwykle spokojne i precyzyjne, ale wiedziałem, że jest zdenerwowany - Maks niemal nigdy nie palił poza gabinetem lub werandą. Zaciągnął się, wziął kilka głębokich oddechów.

- Dziś nie zrobiłbym tego - odezwał się wreszcie. - Wtedy wydawało mi się to adekwatne do stopnia winy. - Wykonał nieokreślony gest.

- Więc?

- On miał zwyczaj gwałcić dziewczynki, śpiewając dziecięcą kołysankę. Wydawało mu się to strasznie zabawne, w końcu były dziećmi.

- Pamiętam - odparłem nieswoim głosem. - Pamiętam…

- Krótko mówiąc, poprosiłem dziewczęta, aby zaśpiewały wszystkie razem tę samą piosenkę, nagrałem ją na magnetofon i zmusiłem drania, aby tego słuchał. Na okrągło. To znaczy myślę, że w sumie jakieś dwie, góra trzy godziny - doprecyzował.

Перейти на страницу:
Прокомментировать
Подтвердите что вы не робот:*