Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
* * *
Ocknąłem się, słysząc głośne pochrapywanie; kiedy otworzyłem oczy, przez dłuższą chwilę mrugałem, zanim odzyskałem ostrość wzroku. Względną ostrość. Białe płaszczyzny ścian falowały, powodowały zawroty głowy. Naprężyłem mięśnie, ciało oblał mi lodowaty pot - nie czułem lewej nogi. Naprzeciwko mnie, przy drzwiach skromnej, szpitalnej izolatki, spał mężczyzna. Nie mogłem dostrzec, kim jest, coś mi go zasłaniało. Po paru minutach zawziętego mrugania i kręcenia głową zidentyfikowałem ograniczający widoczność przedmiot jako własną nogę na wyciągu. Odetchnąłem. Jeśli nawet była poharatana, przynajmniej ją miałem…
Moje ruchy zbudziły śpiocha, klęknął przy łóżku. Dżuma.
- Jak tylko wyzdrowiejesz, to ci wpierdolę - powiedział bez żadnego wstępu. - Nie wiem, jak to jest u was w wojsku, ale tu wykonuje się otrzymane rozkazy. A ty wbrew mojemu poleceniu polazłeś na górę.
Próbowałem odpowiedzieć, ale nie byłem w stanie wydobyć głosu z wyschniętego na wiór gardła. Oleg zamoczył w szklance wody patyk owinięty watą i delikatnie zwilżył mi usta. Przełknąłem kilka kropel, ruchem oczu poprosiłem o więcej.
- W zasadzie możesz już pić, tylko spróbuj się nie zakrztusić.
Uniósł lekko moją głowę, pozwolił wypić parę łyków.
- Na razie wystarczy - oznajmił.
- Co z tą kobietą? - wychrypiałem. - Dziecko nie żyje?
- Żyje - westchnął. - Jego matka też. W dodatku i ona, i moi ludzie mają cię za bohatera. Uważają, że specjalnie odwróciłeś uwagę tego zbira, aby dać im możliwość celnego strzału. Moja ekipa to proste rosyjskie chłopaki, do głowy im nie przyjdzie, że ktoś może być tak popierdolony, żeby strzelać w co innego niż łeb, a potem liczyć na cud boski…
- Tam był ktoś jeszcze?
- Nawet nie zauważyłeś, prawda? - Wywrócił wymownie oczyma. - Był. Dwuosobowy zespół chciał wykończyć tego śmiecia, ale on zasłonił się kobietą. No i wtedy ty wkroczyłeś do akcji niczym inspektor Clouseau…
- Jakie… straty?
- Dwóch naszych zginęło, jeden stracił nogę, ale wyżyje. Licząc z tobą, mamy trzech lżej rannych. Zakładnicy wszyscy cali. Zabezpieczyliśmy skradzione zabaweczki, na szczęście nie zdążyli ich nigdzie ukryć. Tę broń chemiczną też mamy.
- Jak do tego doszło?
- Rozumiem, że masz na myśli sytuację w tym urzędzie?
Potwierdziłem.
- Policja ich spłoszyła, spaprała akcję. Z drugiej strony, uniemożliwiła tym samym wywiezienie albo ukrycie sprzętu. Tamci zdążyli tylko zająć budynek i wziąć zakładników. Nie ma tego złego, co by na dobre… - Wzruszył ramionami.
- Moja noga?
- Miałeś nieprawdopodobne szczęście, kula co prawda strzaskała ci kość, ale złamanie jest tego typu, że zagoi się bez żadnych problemów. Jeśli chcesz, za tydzień czy dwa przeniesiemy cię do Paryża, Francuzi uchodzą za świetnych fachowców, jeśli chodzi o leczenie takich urazów, jednak myślę, że tu ci będzie lepiej. No i mimo wszystko stawiałbym na naszych konowałów, mają więcej doświadczenia…
- W porządku - mruknąłem. - Zostanę. Trzeba zawiadomić…
- Dzwoniłem już do Davidoffa - przerwał mi Dżuma. - Poinformował kogo trzeba, a na uczelni sądzą, że miałeś wypadek. Wrócisz na inaugurację nowego roku, nie wcześniej. Telefony się urywają, może jutro pozwolę ci pogadać ze znajomymi. Teraz śpij.
- Czemu nie mogę teraz z nimi porozmawiać?
- Bo ja tak mówię - stwierdził z drwiącym uśmieszkiem Rosjanin, manipulując coś przy kroplówce.
- Ty gnojku! - wybełkotałem, czując, jak zapadam w sen.
- Oszczędzaj siły na potem - poradził Dżuma. - Będą ci potrzebne. Od śmierci Anny nikt mnie nie wkurzył tak jak ty. Masz moje słowo, że ci się odwdzięczę. Aha, już nie jesteś Chorążym - dodał. - Zużyłeś się.
Wiedziałem, że ma rację, więź ze sztandarem zniknęła. Słyszałem jeszcze, jak do pokoju wchodzą jacyś ludzie, i ponownie zapadłem w nicość.
* * *
- Bądź dla niej uprzejmy - powiedział Dżuma. - Ona chce ci osobiście podziękować.
W izolatce poza bratem Anny siedziało kilku rosyjskich żołnierzy, przyszli do szpitala odwiedzić rannych kolegów. Wyglądało na to, że zakwalifikowałem się do tej kategorii. W ciągu paru minut zdążyli mi zaproponować alchemiczną wódkę i wymianę pielęgniarek na ładniejsze. Odmówiłem poczęstunku, sądziłem, że udoskonalony przez Gilberta preparat Alchemika działa silniej niż wytworzony według zasad „królewskiej sztuki” alkohol. Po namyśle odrzuciłem także tę drugą ofertę. W mojej aktualnej sytuacji obecność pięknych kobiet mogła prowadzić tylko do frustracji.
- Jestem generalnie uprzejmy - odpowiedziałem wyniosłym tonem. - Czemu to takie ważne?
- Terroryści siedzieli tam ponad trzy tygodnie, przez ten czas nieustannie ją gwałcili. Mieli jej córkę, więc… - zawiesił głos znacząco.
- A inne kobiety?
- Były jeszcze dwie, obie pod sześćdziesiątkę.
- Przynieś sztandar, zanim ją tu poprosisz, myślę, że zasłużyła na błogosławieństwo.
- Nie sądzę, aby to było konieczne - odparł chłodno. - Nie jest pierwszą ani ostatnią, która została w taki sposób potraktowana. Przeżyła, a to najważniejsze. Przeżyła też jej córka.
Nie byłem już Chorążym, ale poczułem, jak narasta we mnie wewnętrzne przekonanie, że należy jeszcze raz użyć chorągwi Michała Archanioła.
- Walczyła o życie swojego dziecka, zasłużyła na błogosławieństwo.
- Wykluczone - oznajmił. - I pamiętaj, że już nie dysponujesz sztandarem. Widzę, że trudno ci się do tego przyzwyczaić - dodał złośliwie.
- Dżuma! - warknąłem.
Pobladli nagle Rosjanie zerwali się na równe nogi, słysząc w moim głosie coś więcej niż niezadowolenie, usłyszeli także echo gniewu kogoś, przed kim korzyły się istoty nieporównanie potężniejsze niż pułkownik Oleg Dubrow - żywa legenda Specnazu.
- Natychmiast - wyjąkał brat Anny.
Wiedziałem, że jego słowa nie są skierowane do mnie, to była reakcja na przypomnienie faktu, że o relikwii Archistratiga nie decydują ludzie.
Oleg wybiegł z pokoju, wrócił po kwadransie ze sztandarem w ręku. Rosjanie oprawili go w ramki jak ikonę. Tuż za nim weszła do izolatki młoda, dwudziestoparoletnia kobieta, prowadząc za rękę małą dziewczynkę. Wyciągnąłem do dziecka rękę - chwyciło ją bez wahania. Małe dzieci instynktownie mi ufają. Z tymi większymi bywa już różnie… Po chwili moja nowa przyjaciółka umościła się w łóżku, przytuliła i momentalnie zasnęła.
- Ja przepraszam, moja córka… - zaczęła kobieta.
- Wszystko w porządku - uspokoiłem ją beztrosko. - Po prostu poczuła się bezpieczna. Jeszcze przez dłuższy czas może mieć takie nagłe ataki senności.
- Skąd ty to wiesz? - Uniósł brwi Oleg.
- Nieważne - mruknąłem.
Nie widziałem powodu, aby informować go o moich perypetiach z Siwym i tłumaczyć, że sam nieraz zasypiałem kamiennym snem po tym, jak mój zastępczy tatuś skończył swoje zabiegi wychowawcze. Małej co prawda nikt nie bił, ale niewątpliwie przeżyła silny stres.
Wyciągnąłem wolną rękę po chorągiew i gestem przywołałem kobietę bliżej.
- To sztandar Michała Archanioła, patrona wojowników - poinformowałem. - Bezcenna relikwia. Każdy, kto ją pocałuje, zostanie w szczególny sposób pobłogosławiony. Zasłużyłaś na to - odruchowo przeszedłem na „ty”.
Powoli zaczynałem przejmować złe nawyki mojego nauczyciela, tak samo jak Davidoff poufale traktowałem osoby budzące moją sympatię, do innych odnosiłem się z chłodną rezerwą.
- Nie mogę - jęknęła. - Nie jestem godna.
- Podejdź - nakazałem. - Nie mogłaś w żaden sposób zapobiec temu, co się stało - oznajmiłem dobitnie. - Robiłaś wszystko, aby uratować dziecko, tak jak powinna to zrobić matka. Nie obciążają cię cudze grzechy!
Powoli, niepewnie kobieta opadła na kolana i ucałowała sztandar. Oparła głowę o skraj łóżka i rozszlochała się rozpaczliwie. Dyskretnie wyprosiłem resztę towarzystwa z pokoju, wyszli bez słowa.
- Jak ci na imię? - spytałem.
- Marina - odparła, przywierając ustami do mojej ręki. - Dziękuję - szepnęła.
Zmieszany pogładziłem ją po twarzy, uważając, żeby nie obudzić dziecka.
- Będą mnie teraz uważać za dziwkę - stwierdziła beznamiętnym, wypranym z wszelkich emocji tonem. - A moja córka…
- Nie! - przerwałem jej stanowczo. - Co prawda większość ludzi to banda kołtunów i skurwysynów, ale tym razem tak nie będzie. Tyle mogę dla ciebie zrobić, z koszmarami będziesz musiała poradzić sobie sama.
- Jak możesz mi pomóc?
Miała bladą, opuchniętą od płaczu i bezsenności twarz, jednak emanowała kobiecym wdziękiem. Nie była skończoną pięknością, ale można było mieć całkowitą pewność, że żaden mężczyzna nie minie jej obojętnie. Niestety, nie zawsze była to zaleta…
- Nie mogę, nie ja - odpowiedziałem szczerze. - Oleg! - zawołałem niegłośno.
Śpiąca dziewczynka zamruczała, poruszając się niespokojnie. Dżuma wszedł bez pukania, musiał czekać przed drzwiami.
- Marina boi się, że dobrzy ludzie ogłoszą ją kurwą, możesz to jakoś załatwić? Jakiś wywiad w telewizji, pochlebny artykuł w prasie? Sam wiesz, jak to się robi.
Rosjanin obrzucił mnie ponurym spojrzeniem, nie wyglądał na zachwyconego. Kiedyś Anna wspomniała, że jej brat ma dwa doktoraty, w tym jeden z zakresu wojny psychologicznej.
- Chyba cię… - Przygryzł wargi, najwyraźniej hamując się z trudem. - Myślisz, że mogę pokazać twarz przed kamerami?!
- W kominiarce będziesz wyglądał jak prawdziwy macho - wyjaśniłem. - Taki, co to nie wejdzie do kibla, zanim nie wrzuci tam granatu…
Marina zachichotała niepewnie, a Dżuma wywrócił ostentacyjnie oczyma.
- Jeśli się nie zamkniesz, każę zainstalować ci cewnik - zagroził. - Może coś będę w stanie zrobić, ale niczego nie obiecuję - zwrócił się do Mariny. - Psychika tłumu i opinia publiczna to dość skomplikowane sprawy, można je kształtować, wpływać na nie, lecz efekty nie zawsze są zadowalające.
- Uda ci się - ziewnąłem. - A teraz daj mi telefon, chciałbym…
- Śpij, zaśniesz i obudzisz się wypoczęty.
Dopiero teraz zauważyłem, że od dłuższej chwili wodzę wzrokiem za srebrnym zegarkiem na łańcuszku, którym na pozór bezcelowo bawił się brat Anny. Opadły mi powieki, ktoś zabrał z moich ramion śpiące dziecko. Zasnąłem.
Obudziłem się kilka godzin później, czując znajomy zapach. Na moim łóżku siedziała Małgorzata, trzymając mnie za rękę.
- Skąd się tu wzięłaś? - wymamrotałem oszołomiony.
- Z samolotu, potem leciałam helikopterem - odparła z dziwną, na poły dziecięcą logiką. - Załatwiłam sobie wolne na uczelni i postanowiłam cię odwiedzić - dodała, otrząsając się z zamyślenia. - Gdy jestem przy tobie, coś mi się robi z mózgiem…
- Co takiego?
- Nieważne. - Skrzywiła się lekko.
Drzwi separatki otworzyły się z trzaskiem i stanął w nich starszy, otyły mężczyzna w lekarskim kitlu. Wszedł do pokoju i usiadł bez słowa naprzeciwko łóżka.
- Słucham, doktorze? - odezwałem się uprzejmie po rosyjsku.
- Gadajcie sobie. - Machnął ręką. - I tak nie rozumiem po polsku, jestem tu, by zapobiec komplikacjom natury medycznej.
- Komplikacjom? - Nie zrozumiałem.
- Najmniejsze poruszenie pańskiej nogi może zepsuć moją robotę - wyjaśnił.
- Może jestem oszołomiony narkotykami albo po tym, jak mnie ten gnojek Dżuma zahipnotyzował, ale nadal nie wiem, o co chodzi - stwierdziłem.
- Nie dostaje pan już żadnych środków przeciwbólowych, a głęboki sen jest panu potrzebny, przyspiesza zrastanie się kości. Chodzi mi o to, że zostawianie pana sam na sam z piękną kobietą nie jest obecnie najlepszym pomysłem z… ortopedycznego punktu widzenia.
Zamurowało mnie. Małgorzata się roześmiała.
- Może pan nas zostawić samych, doktorze - powiedziała. - On mnie w tym stanie nie dogoni, a ja obiecuję, że nie będzie żadnych komplikacji.
Lekarz spojrzał na nią sceptycznie, ale podniósł się ze stęknięciem z krzesła i wyszedł z separatki.
- Dbają tu o ciebie - zauważyła.
Potwierdziłem nieartykułowanym mruknięciem.
- Jak zwykle wymowny…
- Jestem oszołomiony - przyznałem. - Nie spodziewałem się, że przyjedziesz.
Małgorzata wstała i podeszła do okna, widziałem, jak zacisnęła pięści. Wyraźnie walczyła ze sobą, jakby nie była do końca zdecydowana, czy powiedzieć coś, czy milczeć. Od momentu pogłębienia naszej znajomości nigdy nie czuła się w mojej obecności skrępowana. Do teraz.
- Nie mogłam wytrzymać bez ciebie - odezwała się napiętym, niespokojnym głosem.
- To miłe, jednak…
- Nie mogę spać, nie mogę jeść, nie mogę pracować - przerwała mi gwałtownie. - Jestem od ciebie uzależniona i wcale mi się to nie podoba!
- Dlaczego?
- Boję się - odparła. - Boję się tego, co możesz mi zrobić, bo zgodzę się na wszystko, żeby z tobą zostać.
Ukryła twarz w dłoniach, nadal odwrócona do mnie plecami.
- Podejdź do mnie - poprosiłem.
Po chwili szlochała w moich ramionach. Głaskałem ją po głowie w milczeniu. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Domyślałem się, że Małgorzata mnie lubi, ale nie przypuszczałem, że sprawy zaszły tak… daleko.
- Przecież cię nie skrzywdzę, nie potrafiłbym - powiedziałem wreszcie.
- Nie tego boję się - odparła. - Chodzi mi o to, że nasze uczucia są nierównomiernie rozłożone. Ja cię kocham, a ty mnie lubisz…
Zatkało mnie. Nie jestem przyzwyczajony do tego, by kobiety obsypywały mnie miłosnymi wyznaniami. Wyczuwają we mnie coś dziwnego, coś, co każe im o mnie myśleć w kategoriach romansu, nie dozgonnej miłości. I nie dziwota, z wielu względów nie jestem najlepszym kandydatem do stałego związku. Szczerze mówiąc, nigdy takiego nie szukałem, dopiero Anna wyzwoliła we mnie uczucia, jakich się u siebie nie spodziewałem.
- Może - mruknąłem. - A może nie, trudno mi się w tym rozeznać, nie jestem ekspertem w dziedzinie rozpoznawania czyichkolwiek uczuć, nawet własnych. - Roześmiałem się gorzko.
Małgorzata wysunęła się z moich objęć, spojrzała na mnie ze zdziwieniem w oczach.
- Nie rozumiem. - Pokręciła głową. - Przecież każdy wie, co czuje.
Kiedyś Maks udzielił mi rady: „Jeśli nie wiesz, co powiedzieć, mów prawdę”. Powiedziałem. Mówiłem o swoim dzieciństwie, o Siwym, o trawiącej mnie latami żądzy zemsty. Opowiedziałem o długim jak wieczność okresie, w którym jedynym uczuciem, jakie żywiłem do siebie, była pogarda. Wspomniałem o Annie i strachu przed kolejną utraconą miłością. Przyznałem się do tkwiącego gdzieś we mnie okrucieństwa.
- Teraz wiesz wszystko - zakończyłem. - Podobno w każdym z nas drzemie bestia, ta moja ma wyjątkowo lekki sen. Może dlatego tak dobrze dogaduję się z ruską mafią i Specnazem? Bo gdyby skrzywdzono kogoś, kto jest mi bliski, miałbym gdzieś prawo, a może i zasady Michała Archanioła.