Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
Kiernacki posiedział chwilę, a potem ostentacyjnie wyciągnął się na tapczanie i starannie przykrył kołdrą.
– Dobranoc, pani porucznik. Wesołej służby. Wychodząc, proszę zatrzasnąć drzwi.
Nie chciało mu się wierzyć, kiedy odwróciła się bez słowa i po prostu zrobiła to, co zasugerował.
* * *
Honker w barwach żandarmerii połyskiwał zza zarośli przy śmietniku. Bliżej, pod wierzbą, tkwił z rękami w kieszeniach jakiś kapral w mundurze polowym i bez nakrycia głowy. Obok, już właściwie w przedsionku klatki schodowej, tęgawy cywil wykorzystywał plecy sierżanta wojsk lądowych w charakterze mobilnego biurka, wypisując coś z bolesnym wyrazem twarzy. Dalej, skryty za ścianką, stał ktoś w dżinsach i białych skórzanych tenisówkach. Do tego należało zapewne dodać dwóch policjantów z prewencji: trzymali się z boku, ale chyba nie przypadkiem ucinali pogawędkę na tym akurat kawałku osiedlowego chodnika.
Kiernacki zwolnił, nie zatrzymał się jednak ani nie wykorzystał ostatniej okazji, by skręcić w bramę i zniknąć. Nadal nie chciało mu się wierzyć. Poszedł dalej, niedbale kołysząc torbą z połówką chleba.
– Oto i nasza zguba – powiedziała głośno i wyzywająco właścicielka dżinsów i tenisówek, wychodząc na środek chodnika. – Ładnie tak trzymać ludzi pod drzwiami?
Kiernacki posłał jej uprzejmy uśmiech i stanął dwa kroki przed formującym się komitetem powitalnym.
– Nie jest pan czasem ze Służby Więziennej? – zerknął na grubego cywila. – Dodać strażaka i mielibyśmy komplet mundurowej budżetówki. Co za widok…
Gruby zmierzył go nieżyczliwym spojrzeniem, po czym wręczył wypełniany uprzednio dokument.
– Niech pan podpisze. To pokwitowanie odbioru.
Kiernacki wziął długopis od sierżanta, złożył podpis i oddał grubemu wszystko z wyjątkiem wezwania. Nie musiał czytać, by wiedzieć, co to jest. Sierżant i cywil – tak naprawdę oficer lokalnego WKU – kiwnęli głowami w kierunku pani porucznik i odeszli. Kiernacki pomyślał, że urządzono im pobudkę niemniej brutalną niż jemu i że popularność niejakiej Dembosz gwałtownie w stargardzkim garnizonie maleje.
– Co tam napisali? – zwrócił się z przyjaznym uśmiechem do sprawczyni całego zamieszania.
– Czytać pan nie umie?
– W moim wieku… – westchnął ze starczą melancholią. Jej usta, wciąż czerwone niczym świeża rana, zwęziły się i pewnie pobladły pod warstwą szminki. – Oczy już nie te.
– Śmieszne – wzruszyła ramionami. – A teraz do samochodu.
Kapral wyjął z kieszeni ręce, odwrócił się i ruszył w kierunku osiedlowej uliczki. Honker, uzupełniony przedstawicielami WKU, wystartował spod śmietnika i odjechał.
– To nie ten? – wskazał go spojrzeniem Kiernacki.
– Tym – wycedziła – dojechalibyśmy na wieczór. A tak spóźnieni będziemy tylko marne cztery godziny.
– Uwzględniła pani pakowanie się? – Konsekwentnie podtrzymywał uśmiech.
– Miał pan czas od trzeciej. Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć. Idziemy – machnęła kciukiem za siebie, w stronę kaprala.
Kiernacki wyjął z kieszeni i rozprostował otrzymany przed chwilą papier.
– Tu jest napisane – oznajmił triumfalnie – że mam się stawić o 6.30.
– No i…?
– Jest 6.48. Po terminie – wyjaśnił. – Powinienem iść na WKU i wyjaśnić sprawę. Ktoś zamożniejszy pewnie by pojechał, ale biedny nauczyciel, którego nie stać na bilet, o taksówkach nie mówiąc…
W końcu ją rozzłościł. W jej twarzy poczerwieniało wszystko prócz ust i oczu. Te ostatnie – trudno uwierzyć – zrobiły się jeszcze bardziej niebieskie.
– Jego zastrzelą – wycedziła – a pan nie dostanie złamanego grosza. Tak się to skończy. Proszę bardzo, róbmy sobie jaja.
Pod policyjnymi czapkami brwi powędrowały ku daszkom. Kiernackiemu uśmiech zastygł na ustach.
– Zastrzelą? – powtórzył z niedowierzaniem. – Mówi pani o…?
Nie słuchała. Wykonała bardziej piruet niż zwrot na pięcie i wydłużonym z wściekłości krokiem ruszyła w stronę ulicy.
Stał jeszcze przez chwilę, ignorując pytające spojrzenia policjantów, a potem powlókł się jej śladem.
Rozdział 5
Imponujących rozmiarów stół wykorzystano w znikomym procencie. Na honorowym miejscu, pod zdobiącym ścianę orłem, leżała samotna teczka na dokumenty. Jej właściciel stał pod oknem, wpatrzony w korony obsypanych świeżą zielenią drzew. Miał czterdzieści kilka lat, ale dzięki szczupłej sylwetce i krótko obciętym włosom wyglądał młodziej. Był ubrany w garnitur, którego klasy Kiernacki nie potrafił ocenić, ale wiedział, że nie kupiono go na wyprzedaży. Ludzie z pierwszych stron gazet nie noszą byle czego.
Czterdziestolatek siedzący w cieniu palmy też nie oszczędzał na garniturach. Trzeciego i najstarszego z obecnych ubranie nie kosztowało nic. Generałom mundury funduje państwo.
Kiernacki nie bez satysfakcji odnotował, że na widok zdobionych zygzakami naramienników kolana i pięty porucznik Dembosz skleiły się, a plecy zastygły w idealnym pionie. Nie musiał wysilać talentów mimicznych, by okazać, jak dalece nie czuje się podwładnym tych ludzi. Na tle wyprężonej dziewczyny, nawet zwyczajnie stojąc, wyglądał wyzywająco jak lider pacyfistów.
– Porucznik Dembosz melduje…
– Dobra, dobra – generał uciszył ją niecierpliwym ruchem dłoni. – Spocznij. Myślałem, że szybsza z pani iskierka. Zabłądziliście?
– Nie, panie generale. – Przyjęła postawę „spocznij”, ale wrażenia swobodnej nie sprawiała. – Mieliśmy… kłopoty przed wyjazdem.
Zerknęła wymownie z ukosa na rozglądającego się swobodnie Kiernackiego.
– Mniejsza z tym – wtrącił się granatowo ubrany spod palmy. – Proponuję nie tracić więcej czasu i przejść od razu do rzeczy.
Mężczyzna spod okna uśmiechnął się i podszedł do Kiernackiego z wyciągniętą dłonią.
– Ziętarski – skinął głową. – Miło, że przyjął pan nasze zaproszenie.
– Trudno było nie przyjąć – Kiernacki odwzajemnił się sąsiadce równie wymownym spojrzeniem.
– Nadzoruję sprawę z upoważnienia premiera. A to główni myśliwi – minister obrócił się w stronę stołu. – Generała Zagrodę pewnie pan zna, a pułkownika Woskowicza – uśmiechnął się przekornie – pewnie nie. A gdyby jednak, proszę nie mówić. Oni w UOP-ie nie lubią być rozpoznawani.
Żaden z wymienionych nie podniósł się z krzesła. Kiernacki skinął głową, ani mocno, ani słabo. Ot, uprzejmie.
– Proszę siadać. – Ziętarski zajął miejsce u szczytu stołu. – Ile zdążyła panu przekazać pani porucznik?
– No… niewiele. – Wszystkie oczy obróciły się ku winowajczyni.
– Nie dałem jej okazji.
Teraz on stał się obiektem powszechnego zainteresowania. Tylko najbardziej niebieskie z oczu nadal wpatrywały się w taflę okna. Może nawet bardziej uparcie niż uprzednio. Czuł, że oczekuje się od niego wyjaśnień.
– Słucham panów – powiódł niewinnym spojrzeniem z lewej na prawo, od generała po szefa Kancelarii. – Czym mogę służyć?
Trochę ich zaskoczył.
– Na początek – uopowiec sięgnął po stojący przy stole neseser – niech pan to podpisze.
Papier nie był duży, ale Kiernacki zdążył przeczytać tylko nagłówek.
– To zobowiązanie do zachowania tajemnicy – wyjaśnił Ziętarski. – Możliwe, że uzyska pan dostęp do informacji poufnych. Postaramy się pana od tego uchronić, ale różnie bywa… Więc ustalmy po prostu, że tajne jest wszystko, co wiąże się ze sprawą Drzymalskiego. Tak będzie najwygodniej.
Kiernacki siedział, nie sięgając po długopis.
– Przepraszam, że opóźniam – zwrócił twarz ku Ziętarskiemu. – Ale najpierw wolałbym usłyszeć, o co chodzi. Bez szczegółów – dodał.
– To jeszcze nie zobowiązanie do współpracy – pouczył go lekko zniecierpliwiony Woskowicz. – Może pan to podpisać, a potem powiedzieć: „nie jestem zainteresowany”, i wrócić do domu. Chcemy się tylko zabezpieczyć przed przeciekami.
– Rozumiem – Kiernacki spojrzał mu z powagą w oczy. – Ale to recepta na wasz święty spokój. Jeśli podpiszę, a potem się okaże, że chcecie wykręcić Drzymalskiemu jakiś nieładny numer, to mój święty spokój zostanie zakłócony.
– O czym pan, do cholery, mówi? – zdziwił się generał.
– Nigdy nikomu niczego nie obiecuję w ciemno. A już zwłaszcza dotrzymania tajemnicy. Nie jestem spowiednikiem.
Żandarm zasapał, ale nic więcej nie powiedział. Ziętarski bawił się gumką opasującą teczkę. Może dawał do zrozumienia, że nie zamierza zniżać się do rozwiązywania tak błahych problemów.
– To ostateczna decyzja? – zapytał suchym, urzędowym tonem pułkownik. Kiernacki skinął głową. – No to żegnamy.
Przyglądali się sobie przez chwilę, ignorując zaskoczone spojrzenia innych. Potem Kiernacki dźwignął się z krzesła.
– No to żegnam – skłonił się lekko. – Mam nadzieję, że pokryjecie koszty tej interesującej wycieczki.
Odstawił krzesło, ale nie zdążył ruszyć do drzwi.
– Zaraz, zaraz… – Ziętarski rozłożył dłonie, wyrażając całym sobą nieprzyjemne zdziwienie. – Co tu się dzieje?
– Pan Kiernacki odmawia wszelkiej współpracy – wycedził przez zęby Woskowicz. Jego pociągła twarz sprawiała wrażenie spokojnej, ale na skroniach widać było drobne krople potu. Raczej nie oczekiwał takiego finału.
– No, nie dosłownie – mruknął generał.
– Można zapytać – zignorował go Kiernacki – czym się pan zajmuje w UOP-ie?
Woskowicz wzruszył ramionami. Ale nie mógł sobie pozwolić na udawanie, że nie dostrzega wyczekującego spojrzenia ministra.
– Kontrwywiad – stwierdził lakonicznie.
– Aha – kiwnął głową Kiernacki. – To wiele wyjaśnia.
Usiadł z powrotem, choć nikt go o to nie prosił. Zajmująca sąsiednie krzesło dziewczyna w ogóle na niego nie patrzyła. Chyba od dawna.
– Rogata dusza – uśmiech Ziętarskiego rozładował napięcie. – Wszyscy komandosi są tacy? No, nieważne… Widzi pan, mamy kłopot z tym pana wychowankiem. Jest podejrzany o morderstwo, i to wielokrotne.
– Zabił kogoś? – zapytał Kiernacki z niedowierzaniem.
– To się zwykle z mordowaniem wiąże – mruknęła niby to do siebie porucznik Dembosz.
– Dwie osoby niemal na pewno. – Ziętarski otworzył teczkę. – Jedna miesiąc walczyła o życie. Kilka do tej pory leczy nerwy. Nie mamy absolutnej pewności, że tę jatkę można przypisać Drzymalskiemu. To znaczy – w sensie dowodowym. Świadków jest w bród, za to podejrzanego nie dało się ująć. Z tym, że to nie jest problem numer jeden.
– Kim byli ci zabici?
– Wiem, że to zabrzmi cynicznie, ale nie o nich chodzi. Między nami mówiąc, Drzymalski wyświadczył społeczeństwu przysługę tą pierwszą akcją. Zabici pracowali jako ochroniarze u pewnego przedsiębiorcy z południa kraju, ale zdaniem policji częściej dawali w skórę jego kontrahentom. Jeden był podejrzany o udział w morderstwie… No, na skautów nie padło.
– Pierwsza akcja – skinął głową Kiernacki.
– Oczywiście były następne. Albo była – nie mamy pewności. Między innymi dlatego tak ważna jest dyskrecja. – Ziętarski pchnął teczkę w kierunku rozmówcy. – Portrety pamięciowe. Może kogoś panu przypominają. Zdjęć proszę na razie nie oglądać. Są… no, rozpraszają uwagę.
Fotografie leżały w teczce białą stroną do góry. Kiernacki wyjął kserokopie szkiców i przez chwilę wpatrywał się w parę męskich twarzy. Nie były identyczne: nawet wiekiem obaj opisywani zdawali się różnić o jakieś dziesięć lat. Główną przeszkodę stanowiły jednak nakrycia głowy. Trzydziestolatek z lewej krył połowę twarzy pod rodzajem kominiarki z daszkiem. Czterdziestolatek z prawego rysunku miał na sobie czapkę-reklamówkę, mocno ocieniającą oczodoły. I – żeby było trudniej – nosił brodę oraz wąsy.
– Gdyby się na tym opierać – Kiernacki postukał paznokciem w kserokopię – to byłyby dwie różne sprawy.
– Nie o to pytamy – przypomniał mało życzliwie Woskowicz. – Pana zdaniem to mogą być Drzymalscy? Albo przynajmniej jeden Drzymalski?
– Pyta pan o brata Darka czy o Darka w dwóch wcieleniach?
– Darek – uśmiechnął się lekko Woskowicz. – Widzę, że byliście sobie dość bliscy.
– Jak się powierza komuś życie, wygodniej być z nim po imieniu.
– W wojsku? – skrzywił się generał. – Ładnie by armia wyglądała.
– Do rzeczy, panowie – upomniał ich Ziętarski. – A co do brata… No, brata tu na pewno nie ma. Choć byli ponoć podobni.
– Byli? – podchwycił Kiernacki.
Minister zawahał się, zerknął na pułkownika. Woskowicz nieznacznie pokręcił głową.
– Na pierwszej zbiórce – Kiernacki rozsiadł się wygodniej – w ogóle go nie zauważyłem. Miałem już jakieś pojęcie o dowodzeniu i wiedziałem, że zaczyna się od zapamiętywania ludzi. Nic żałośniejszego niż dowódca, który próbuje opieprzyć żołnierza, a za cholerę nie pamięta, jak się szeregowy nazywa. To naturalne, że nowe twarze zapamiętuje się stopniowo, ale smarkacze z szeregu nie tak to widzą. Dla nich trep jest tępy, kiepsko kojarzy i może nawet męczy go skleroza. Krótko mówiąc: na starcie wyrabia sobie autorytet negatywny. No więc…
– To wykład z psychologii dowodzenia? – przerwał mu uopowiec. – Panią porucznik pewnie zainteresuje, ale nas nie bardzo.
– Przepraszam. Chciałem powiedzieć, że się starałem. A jednak przegapiłem wtedy Drzymalskiego. I potem długo go nie rozpoznawałem. Mówię to, bo go szukacie i nie możecie znaleźć. Niektórzy ludzie nie rzucają się w oczy i on jest właśnie z tych. Idealny materiał na szpiega. Pan pułkownik wie, o czym mówię.
Woskowicz nie raczył skomentować.
– Na tym etapie – przerwał chwilową ciszę Ziętarski – chyba powinniśmy przedstawić panu naszą… no, powiedzmy: prośbę. Chcemy uzyskać jak najwięcej informacji na temat tego człowieka. Pułkownik stoi na czele międzyresortowego zespołu dochodzeniowego. Pan współpracowałby z nim w charakterze eksperta. To nie powinno być kłopotliwe, ale z pewnych względów musiałby pan pozostać tu, na miejscu. Sprawa zahacza o bezpieczeństwo narodowe i nie wiadomo, kto jeszcze może być w nią zamieszany. Nie da się wykluczyć, że nasi przeciwnicy dysponują dużymi możliwościami, w tym podsłuchem.
– Myślałem, że chodzi wyłącznie o Drzymalskiego…
– Zapewne. I oby tak było. Ale nie możemy zakładać, że aż tak nam się poszczęściło. Pułkownik Woskowicz jest zdania, że ta idiotyczna historia to jedynie przykrywka. Że Drzymalski posłużył komuś do osłony jakiejś paskudnej operacji.
– Rozumiem. Ale na co to pozornie wygląda?
– Na robotę szaleńca. – Kiernacki posłał mu spojrzenie pełne niedowierzania. – Otrzymaliśmy telefoniczne ultimatum od tego pańskiego pupila. Nie udało się go niestety nagrać, ale sens był taki, że pan Drzymalski stawia mnóstwo żądań. Adresowanych do rządu.