Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
Wpatrywała się w niego z uśmiechem rozbawienia rodzącym się w kącikach ust i oczu.
– Panienka z agencji „T”? O to pan pyta? – Milczał. – O to – odpowiedziała sama sobie. – Skoro przez „ty”… No cóż, to miłe. Ale nie. Nie za to mi płacą. Mam być przyjazna wobec mężczyzn, ale bez stosunków na literę „s”.
– Na pewno? – Przyglądał jej się nieufnie.
– Chyba że mi rozszerzyli zakres obowiązków.
Pogapił się na nią jeszcze jakiś czas. Potem westchnął.
– To już nic nie rozumiem… Naprawdę jest pani z wojska?
– Niech pan już idzie. Cały chodnik zaraz zmoknie.
* * *
Znalazł ją w dużym pokoju. Telewizora nie włączyła, ale i tak sprawiała wrażenie zadomowionej. Siedziała w fotelu, skrzyżowane nogi opierając na pufie. Chrupała ciastka, sączyła herbatę i było jej dobrze.
– Miał pan rację – powiedziała, gdy stanął w progu.
– Co do agencji „T”?
– Nie. – Uśmiechem dała znać, że się nie gniewa. – Co do alkoholu. Łapie mnie przeziębienie, a na to najlepszy spirytus z pieprzem, potem herbata z rumem i skok pod pierzynę.
– Ma pani rum w tej herbacie? – przysiadł na brzegu drugiego fotela, oddzielonego ławą. – Ta jest dla mnie?
– Jasne. Ale rumu niestety… Nie starczyło mi odwagi, by przeszukać barek.
– No proszę, taka odważna dziewczyna…
– Jestem odważna – powiedziała po prostu. Od samego początku zachowywała się nieco dwuznacznie i wszystko, co robiła, zdawało się podszyte żartem. Ale teraz Kiernacki jej uwierzył.
– Ja też. – Usiadł wygodniej. – Jakoś zniosę prawdę. Proszę strzelać. Co panią sprowadza?
– Chyba może nam pan pomóc.
– Nam?
– Szeroko ujmując – uśmiechnęła się – Wojsku Polskiemu. Na tym etapie wolałabym unikać szczegółów. W każdym razie musiałby pan wybrać się ze mną do Warszawy. Oczywiście załatwimy panu urlop albo zwolnienie lekarskie, tak że z pracą nie będzie kłopotów. I zarobi pan na tym. Nawet sporo.
– Ile to jest sporo?
– No… – zawahała się – myślę, że kilka tysięcy.
– Brutto?
Dopiero teraz doszukała się czegoś niepokojącego w jego pozornie obojętnej minie. Zmarszczyła brwi i cofnęła wędrującą ku ustom rękę z herbatnikiem.
– Nie wiem dlaczego – powiedziała powoli – ale odnoszę wrażenie, że nie traktuje mnie pan poważnie.
Mierzyli się przez chwilę spojrzeniami.
– Czuję, że nie studiowała pani niczego związanego z biznesem. – Wypił łyk herbaty. – Nauczyliby panią, że składanie ofert zaczyna się od autoprezentacji.
– Myślałam… – nie dokończyła. – No dobrze. Porucznik Izabela Dembosz, psycholog 12 Brygady ze Złocieńca. Aktualnie w dyspozycji generała Zagrody z Komendy Głównej Żandarmerii Wojskowej.
– No, no – mruknął, patrząc w martwy ekran telewizora. – Jestem pod wrażeniem.
– Nie – powiedziała cicho. – Bawi się pan.
– Uchowaj Boże. Można zapytać, w jaki sposób dysponuje panią generał… jak mu tam… Zapora?
– Zagroda. W porządku, źle zaczęłam. Moja wina. Ale to naprawdę poważna sprawa. Te kilka tysięcy – stuknęła szklanką o blat – to może być suma netto. Musi pan tylko wykazać minimum dobrej woli.
– Przecież wykazuję. Rozmawiam z panią.
Milczała przez chwilę. Widział ją kątem oka, ale cisza była dostatecznie wymowna.
– To aż takie poświęcenie? – zapytała troszkę przez zęby.
– Proszę nie brać tego do siebie, ale w planach miałem miły wieczór.
Podniosła się, wygładziła spódnicę.
– Jutro przed południem oczekują nas w Warszawie – poinformowała oficjalnym tonem. – Musimy wyjechać o trzeciej rano, więc radzę wcześnie się położyć. A przed snem zastanowić, czy zależy panu na życiu Dariusza Drzymalskiego.
Mieszkanie opuściła jak przedtem salę gimnastyczną: z pantoflami w ręku.
Rozdział 4
Ewakuacja trwała półtorej minuty – willa była mała, funkcjonariuszy wielu. Ci, którym przypadł strych czy piwnice, nie zmieścili się w owych dziewięćdziesięciu sekundach, liczonych od chwili, gdy pierwszy mikrobus wyhamował z piskiem przed bramą, ale to nie miało już znaczenia.
Dowódca wyskakiwał na podjazd z bliźniaczego wozu, gdy pierwsza dwójka czarno ubranych mężczyzn wybiegała z budynku. Było to w jedenastej sekundzie akcji. Zatrzymał się przy furtce, którą jeden po drugim przebiegali ludzie w kamizelkach szturmowych. Gestem wstrzymał masywnego draba, przymierzającego się do rozstrzelania z gładkolufowej strzelby kłódki spinającej bramę.
– Po cichu – rzucił półgłosem. – Chyba że przedtem pieprznie.
Człowiek z załadowaną brenekami dwunastką miękko przeskoczył ogrodzenie i już w momencie lądowania ustawił się w optymalnej do strzelania pozycji. Chodnik za plecami, dowódca z boku. Nawet mocno odchylony rykoszet nie powinien nikomu zagrozić.
W tym czasie kierowcy obu wozów manewrowali w pośpiechu, zajmując pozycje do szybkiego startu. Numer 1, po wyrzuceniu grupy szturmowej niemal wprost w obrys furtki, cofał się ku środkowi ulicy. Dwójka, wóz dowódcy i techników, przepuściła go, wjeżdżając zadem aż w siatkę ogrodzęnia po drugiej stronie wąskiej uliczki. W razie potrzeby miała staranować stalowe wrota.
Samochód numer 3 w ogóle nie skręcił w ulicę. Najeżony rozłożonymi antenami stał za rogiem, przeczesując elektronicznymi zmysłami wszelkie dostępne zakamarki eteru. Przeznaczony do szybkich interwencji, nie miał na pokładzie urządzeń odpowiednio wyrafinowanych i mocnych, by zagłuszyć fachową emisję, ale i tak byłby postrachem dla wszelkiej maści domowych systemów zdalnego odpalania.
W tej chwili załoga samochodu nie miała nic do roboty. Co pół minuty w słuchawkach pomocnika dowódcy rozlegało się lakoniczne „cisza” któregoś z operatorów. Sam dowódca nie miał takiego komfortu: w uszach huczało mu od krótkich, szczekliwych meldunków, pozornie chaotycznych, ale niezlewających się na dłużej niż ułamek sekundy w niezrozumiałą kakofonię. Dowódca mógł być z nich dumny. Jedyne niepotrzebne, za głośne i niewnoszące niczego słowa padły z ust domowników.
Czasy były spokojne, a dom mały jak na elitę władzy. Kiedy nie było głównego lokatora – jak tej nocy – wewnątrz czuwał tylko jeden oficer Biura Ochrony Rządu. Mało, ale to właśnie on zdecydował o sukcesie akcji. Zdążył uruchomić alarm – w łagodnej wersji, stawiającej na nogi właścicieli, nie całą okolicę – i odblokować drzwi. Nie trzeba było forsować zamków.
Dwie ubrane w nocne koszule kobiety i młodzieniec w slipach odjeżdżali po dziewięćdziesięciu sekundach z piskiem opon, wtłoczeni między żywe mury obwieszonych bronią mężczyzn. Mimo głębokich ciemności i kilku wyposażonych w noktowizory strzelców, obserwujących okoliczne domy, nie zapalono jednej choćby latarki. Potencjalny zamachowiec, przyczajony w którymś z ogródków, nie mógł liczyć na żadne ułatwienia.
Było cicho. W dali pojękiwały syreny kilku nadciągających z pomocą radiowozów.
– Zjeżdżaj, pierwszy – rzucił dowódca do zamocowanego przed ustami mikrofonu. – Za minutę przejmą was gliny.
– Pierwszy, przyjąłem.
Wóz pokonał poślizgiem zakręt i przyspieszając, pomknął ku centrum.
– Cisza w eterze – usłyszał meldunek pomocnika. I po parunastu sekundach: – Dołączył pierwszy radiowóz. Drugi już ich widzi.
Dowódca odczekał jeszcze trzy minuty. Kiedy patrol techniczny zameldował, że przy systemie alarmowym nie grzebano i dom jest czysty, pozwolił sobie na lekkie westchnienie ulgi. Po następnych kilku minutach był już pewien.
– Połącz się z ministerstwem – polecił. – Mogą nie zrywać szefa z łóżka. Wygląda na to, że ktoś zażartował.
– A ogród? – zastępca skinął ku rozstawionym między drzewkami latarniom i ludziom z wykrywaczami metalu. – Może lepiej poczekać?
– Nie mówię, że pani premierowa może wracać do łóżka. Saperzy mają robotę na następną dobę. Ale to formalność. Widzisz kamery? Tu się nie da wleźć i zakopywać czegoś w trawniku. Jeśli coś jest, będzie leżało na wierzchu.
– Chyba bym wolał – mruknął pomocnik. – Daliby może parę nowych etatów. I uratowali kilka małżeństw.
– Optymista. – Dowódca wyjął pakiet gumy z którejś spośród licznych ładownic, cisnął papier w krzaki. – Tak czy siak to mamy z głowy.
Sam też był optymistą, no i – jak na zawodowca przystało – miał trochę zniekształcone widzenie świata. Ci, których ochraniał, byli bezpieczni, a tylko to się liczyło. Tak wynikało z reguł tej gry. Nie zwrócił więc uwagi na odległe, stłumione stuknięcie, podobne do wybuchu noworocznej petardy parę podwórek dalej. Ani na drugie. A trzeciego się nie przestraszył. Dopiero gwizd uruchomił sygnał alarmowy w jego umyśle.
Ale wtedy było już o kilka sekund za późno.
* * *
Najpierw nie mógł zasnąć, a potem rozległ się pisk domofonu. Był półprzytomny nawet po piątym czy szóstym sygnale, więc przyszło mu do głowy, że chyba spał.
Było ciemno. Całkiem. Nie żaden wczesny ranek – regularna noc.
Nie obudził się na dobre, idąc do przedpokoju. Na oślep, nie zapalając światła, wcisnął guzik. W doskonałej ciszy usłyszał odgłos szybkich, miękko stawianych kroków. Jakiś cholerny nocny sprinter. Przekręcił zasuwę i zmrużył oczy w obronie przed światłem.
– No to jestem.
Wpatrywał się przez chwilę tępo w bladą twarz nad czernią zapiętej pod szyję skórzanej kurtki. Z góry i boków rozmytą jasną plamę otaczały rozpuszczone włosy, pośrodku czerwieniła się jaskrawa krecha przesadnie umalowanych ust. Był w połowie ślepy. Jedno oko w ogóle nie chciało się rozkleić, drugie, suche jak pieprz, zdawało się wypełnione piaskiem.
– Proszę? – wymamrotał.
– Trzecia. – Kobieta postukała w przegub i dopiero to odblokowało jakąś zaklinowaną klapkę w mózgu Kiernackiego.
– O Jezu… To tylko zły sen. – Pod czaszką odskakiwały kolejne klapki, więc wbrew własnym słowom cofnął się. Na upartego mogłaby wejść. – Niech pani powie, że to zły sen.
– To zła jawa – uśmiechnęła się niewesoło. – Widzę, że nie jest pan gotowy. – Zerknęła wymownie pod nogi, na wycieraczkę, i powtórzyła starą kwestię: – Z panem to się umawiać…
Uśmiechnął się wbrew sobie.
– Tym razem też nie byliśmy umówieni – powiedział, walcząc z ziewaniem. Stał, na pół ukryty za krawędzią drzwi. Chroniły częściowo przed chłodem i spojrzeniami porucznik Dembosz.
– Mam zejść na dół i poczekać?
– A nie dałoby się zejść na dół i nie czekać?
Posłała mu uśmiech zatytułowany „zapomnij”. Westchnął i otworzył drzwi na oścież.
– Dam pani parę minut. Bez gwarancji zrozumienia. Nie uczyli pani na tej psychologii, że o trzeciej w nocy homo nie jest tak całkiem sapiens?
Weszła i zamknęła drzwi. Natychmiast zrobiło się całkiem czarno.
– Nie zarabia się paru tysięcy bez wysiłku.
– Pominęliśmy istotny etap – wzruszył ramionami, czego niestety nie miała jak odnotować. – Zapomniała pani spytać, czy chcę je zarobić.
– Uznałam, że zależy panu na Drzymalskim – mruknęła.
– Niby dlaczego ma mi zależeć?
Akurat teraz przydałoby się trochę światła. Mógłby stwierdzić, czy jest rozczarowana.
– Pamięta go pan – usłyszał spokojny głos. – Proszę nie mówić, że nie. Wczoraj nie było ciemno. Widziałam pańską reakcję. To nie było…
– Rany boskie, jest trzecia – jęknął. – Nie traćmy czasu. Czy powiedziałem, że nie pamiętam, kto to jest Drzymalski? Jasne, że pamiętam. Nie zapomina się takich gości. Tylko co z tego?
– Są dwie możliwości. – Chyba oparła się o drzwi. – Pierwsza, że pan go lubi. Druga, że jest panu obojętny albo darzy go pan antypatią. W przypadku pierwszym będzie pan chciał pomóc jemu. W drugim nie będzie pan odczuwał skrupułów, pomagając wojsku za godziwą opłatą.
Kiernacki zastanowił się.
– Logiczne – przyznał w końcu. – Jednego nie rozumiem… Co zamierzacie zrobić z Drzymalskim, że jego przyjaciel jest dla was równie użyteczny jak wróg?
– „Równie” to za mocno powiedziane. Chyba większości zaangażowanych w to osób bardziej odpowiadałby ktoś nieprzepadający za Drzymalskim. – Chwila ciszy. – To pański przypadek? Podobno trudny był z niego żołnierz.
– Pytanie za dziesięć punktów, co? – uśmiechnął się. – To dlatego przysłano po mnie aż psychologa? Żeby ustalił, w który róg lepiej dąć?
Nie oczekiwał odpowiedzi. A już na pewno nie takiej.
– Właśnie – potwierdziła tak spokojnie, że aż niefrasobliwie.
– To trochę nieładnie. Nie uważa pani?
– Moje opinie są bez znaczenia. Ale nawet gdyby… Nie rozumiem, co się panu nie podoba w takim podejściu. Nikt nie oczekuje, by postępował pan wbrew sobie. Chcemy, by zarobił pan te pieniądze w zgodzie z własnym sumieniem. Co w tym złego?
Szukał jakiś czas odpowiedzi. Ale była trzecia w nocy.
– Nie przeciągajmy – westchnął. – Mam propozycję. Pani mówi, co konkretnie mam zrobić, ja mówię tak albo nie, a potem… – utknął na chwilę – …no, najprawdopodobniej wracam do łóżka.
Nawet przez mrok wyczuł jej zdziwienie.
– Nie przesadza pan? – Oprócz niedowierzania w jej głosie była domieszka autentycznej złości. – To półroczna pensja. Nie targowałabym się na pana miejscu. I tak będą problemy z zaksięgowaniem takiego…
– Do rzeczy – upomniał ją łagodnie. – Co miałbym zrobić?
– Praktycznie nic – rzuciła gniewnie. – Opowiedzieć o nim. Jaki jest, co potrafi, jak myśli.
– Wy potrzebujecie jego żony – roześmiał się. – Ja mogę najwyżej powiedzieć, jaki czas miał na torze przeszkód. No więc miał najlepszy. A teraz żegnam. Państwo polskie jest biedne, a ja nie naciągam biedaków na zbędne wydatki.
Obrócił się na pięcie, wrócił do pokoju i usiadł na tapczanie. Było tu widniej – nie aż tak, by odczytać wyraz twarzy stojącej w progu dziewczyny, ale wystarczająco, by rozpoznać wymowę ruchów. Przypominała tygrysicę, którą tylko pręty klatki powstrzymują przed skokiem.
– To nie jest śmieszne – warknęła. – Na tym spotkaniu w Warszawie mają być członkowie rządu!
– O Jezus Maria – udał przestrach albo może nabożny szacunek. – A mój garnitur brudny i wymięty. I co ja na siebie włożę?
Przyglądała mu się morderczym wzrokiem.
– Niech pan uważa, kapitanie – mruknęła. – Bo jak tak dalej pójdzie, problem garderoby sam się rozwiąże. Pojedzie pan w mundurze.
– Hmm?
– Póki co, nie wyrzucili pana z korpusu oficerskiego. A gdyby nawet, to szeregowych też biorą do czterdziestego piątego roku życia. Więc załapie się pan jeszcze.