KnigaRead.com/
KnigaRead.com » Разная литература » Прочее » Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej

Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej

На нашем сайте KnigaRead.com Вы можете абсолютно бесплатно читать книгу онлайн Artur Baniewicz, "Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej" бесплатно, без регистрации.
Перейти на страницу:

Bogdan miał szczęście w nieszczęściu: grzybkujący, myśliwski pocisk wywołał w jamie brzusznej spustoszenia dostatecznie wielkie, by spowodowany nimi szok natychmiast pozbawił ofiarę świadomości.

Adamek wpadł plecami na jedno z drzewek, odzyskał równowagę. Pospiesznie przeładowując broń, poderwał kolbę do ramienia. Od samego początku mierzył w rejon, nie konkretne miejsce, zdawał więc sobie sprawę, że sukces wymaga możliwie wielu strzałów.

Piąty pocisk pomknął płasko nad trawami. Leciał jeszcze, kiedy człowiek, który go wystrzelił, osunął się na kolano i gubiąc w pośpiechu naboje, zaczął ładować karabin.

* * *

Nie chciała do nich strzelać. Po prostu luneta była pod ręką, podczas gdy lornetkę musiałaby dopiero wyciągać z futerału przy pasie. Naprowadziła więc karabin na miejsce, gdzie zauważyła ruch. Dostatecznie wcześnie, by dostrzec dwie rozmazane listowiem sylwetki, ich krótkie starcie, a przede wszystkim upadek tej atakującej. Nie miała oczywiście pewności, czy karabin nie wypalił przypadkowo i czy ten, który upadł, został trafiony – ale zmroziło ją zachowanie strzelającego.

Niemal natychmiast, nie oglądając się na towarzysza, posłał kolejny pocisk Drzymalskiemu.

Potem przepadł. Zdążyła wyciągnąć się na brzuchu, nakierowując karabin na jego kryjówkę – i zacząć ponownie wstawać na klęczki.

Miała pustkę w głowie. Zaświtało jej, że powinna trzymać się swego, więc zaczęła obracać broń w kierunku Drzymalskiego. Nie doprowadziła jednak sprawy do końca. W pełni wyprostowany już teraz mężczyzna w godnym podziwu tempie wystrzeliwał kulę za kulą. Nawet nie próbując oglądać się na tego drugiego, który chyba…

Dopiero na koniec zdała sobie sprawę, że żaden z nich nie był w mundurze. Czarna kurtka, brązowa kurtka… Do wizerunku myśliwego też to nie pasowało. Zresztą tylko skończony kretyn mógłby polować o rzut beretem od granicy, posyłając co drugi pocisk na terytorium obcego państwa.

Mimo wszystko nie była jeszcze pewna. Nie tego, kim byli – własnych uczuć. Podrywając karabin do ramienia zadbała o to, by palec nie dotarł w pobliże spustu. Chciała po prostu skorzystać z lunety, jeszcze raz sprawdzić, czy nie przeoczyła czegoś, co odmieni jej obraz sytuacji i ułatwi decyzję.

* * *

Adamek przypomniał sobie o niej po dziewiątym wystrzale. Oczywiście i dziesiąty zadedykował Drzymalskiemu, ale nim zanurkował między krzaki, zerknął przez celownik w stronę wzniesienia. I lekko zmartwiał. Dziewczyna klęczała w typowej pozycji strzeleckiej, a lufa jej broni zdawała się mierzyć w środek jego głowy. Nie to było jednak najważniejsze – ostatecznie nie strzeliła – a fakt, że widział ją tak wyraźnie.

Padając na kolana, myślał już tylko o jednym: że to działa identycznie w obie strony. I że zbyt często kręcił się przy Woskowiczu, by mieć pewność, że nie widziała ich razem i nie zapamiętała go sobie. Nie zamierzał likwidować tych dwojga. Najważniejsza jednak była pewność, iż nikt nigdy nie skojarzy duetu Adamek-Woskowicz ze śmiercią Drzymalskiego. Gra szła o zbyt wielką stawkę: co najmniej czteroletnią kadencję nowego Sejmu i cztery lata pułkownika – wtedy już generała – na stołku szefa Urzędu.

Inteligentnemu człowiekowi nie potrzeba więcej. Po czterech latach można spokojnie iść na wczesną, radosną i dostatnią emeryturę. Oczywiście nie tę wypłacaną przez państwo.

Złapał upuszczony przez Bogdana karabin i uniósł się do półprzysiadu.

* * *

Była bezmyślną kretynką. Uświadomiła to sobie, gdy pierwsza trójka pocisków sypnęła jej w twarz ziemią i zdartą z pnia korą. Trzeba było…

Przynajmniej to jedno zrozumiała w porę: że jest za późno na cokolwiek poza podjęciem rękawicy. Dzieliło ich trzysta metrów – zbyt mało, by próbować ucieczki. Z takiego dystansu na strzelnicy powinno się trafiać z kałasznikowa w ludzką sylwetkę. Właściwie każdym pociskiem. To nie była strzelnica, a ona nie stała, ale…

Nie miała czasu. Ani dość zimnej krwi, by marnować te nędzne resztki na precyzyjne celowanie. W momencie, gdy karabin napastnika wypluł następną serię, zaczęła naciskać na spust.

* * *

Przytomność wracała szybko, lecz tamci byli jeszcze szybsi: załatwili sprawę, nim dojrzał do dźwigania się na łokciach. Mózg nie bardzo jeszcze funkcjonował.

Automat? Nawet w tej kwestii nie miał pewności. Nie zdziwiłby się, gdyby cały ten hałas był wytworem jego wyobraźni.

Bo ta działała. Wyglądało na to, że obudziła się pierwsza: nim oczom Kiernackiego ukazała się porastająca nieckę trawa, dość wyraźnie widział małą, bosonogą dziewczynkę w kożuszku, machającą beztrosko stopami i wymierzającą mu kopniaki w środek czoła. Jej twarz od czasu do czasu zmieniała się w gniewne i kpiące oblicze Izy, już tej dorosłej, a gdzieś obok, nie tyle widziany, co wyczuwany, pojawiał się fiński karabin z lunetą.

W sumie nie miało to sensu. Kręciło mu się w głowie i trochę go mdliło, ale ból umiejscowiony był z tyłu, na styku z karkiem. A jej daleko było do beztroski, gdy waliła go tam kolbą.

To bolało chyba mocniej niż eksplodujący przy każdym ruchu kark. Gdyby faktycznie uderzyła w gniewie albo z wypisaną na twarzy wzgardą dla frajera, który tak łatwo dał się podejść…

Nie powinna robić tego z miną kawalerzysty, któremu przyszło dobijać rannego konia.

Pozbierał się, usiadł jakoś i dopiero wtedy przyszło mu do głowy, że w ogóle nie powinna robić czegoś takiego.

Potem zobaczył karabin. Elegancki SAKO, równowartość – jeśli wierzyć dziennikarzom – samochodu, leżał w błocie, ewidentnie porzucony. Kiernacki był już na tyle w formie, że szybko dokonał dwóch kolejnych odkryć: iż celownik optyczny stracił podczas upadku przednią soczewkę i że on sam leżał ze zrolowanym kocem pod twarzą, choć obrywając kolbą, miał tenże koc daleko z tyłu i w postaci rozłożonej.

Łatwo dopowiedział sobie resztę. Iza musiała rzucić karabin zaraz po tym, jak zadała cios. Wylewający San naniósł tu sporo błota, na którym wyrosły trawy, ale kamieni też nie brakowało i padający bezwładnie człowiek mógł doznać poważnej krzywdy. Musiała wziąć to pod uwagę i natychmiast po uderzeniu złapała Kiernackiego za kołnierz czy pod pachy.

To się jeszcze dawało wytłumaczyć chłodnym pragmatyzmem. Nikt nie lubi stawać przed sądem i tłumaczyć się z nieumyślnego spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, a może i śmierci. Ale też nikt nie doznaje takowych, kiedy po wszystkim leży nieprzytomny w trawie. Poduszkę z koca mogła sobie zdecydowanie darować.

Niech cię szlag, Iza. Kto ci dał dyplom z psychologii?

Siedział, wpatrzony w porzucony karabin. Nie wiedział, co robić. No i, prawdę mówiąc, nie bardzo mógł. Powrót do pionu szybko zaowocował kłopotami z błędnikiem. Nie da się strzelać, mając problemy z utrzymaniem równowagi, a poza strzelaniem nie miał tu nic więcej do roboty. Zresztą i w konieczność strzelania nie wierzył. Cokolwiek się dokonało między tymi dwojgiem, było już przeszłością. Jedno nie żyło, a on nie miał powodów, by nienawidzić i zabijać zwycięzcę. Kimkolwiek by się okazał.

Choć błagał los, a chwilami i Boga, w którego nie wierzył, by to Iza wyszła ze strzelaniny obronną ręką.

Wieki minęły, nim zaświtała mu myśl, że nie każda wymiana ognia musi się skończyć śmiercią.

Zerwał się na nogi, porażony wizją rannej, wykrwawiającej się w jakichś zaroślach dziewczyny. Zdążył przejść tylko kilka kroków. Z rozpędu przebył skarpę, oddzielającą nieckę od łąki, wpakował się na jakieś drzewo – i znieruchomiał.

Niemal dokładnie z naprzeciwka, brodząc po kolana w wysokiej trawie, nadchodziła Iza.

Zatrzymała się na jego widok. Jej mundur był mokry i brudny, twarz upstrzona błotnymi piegami, a plecy obciążone parą karabinów, które dźwigała w charakterze dodatków do niesionego w dłoni SWD – ale od razu wyczuł, że ociężałości jej ruchów nie da się przypisać zmęczeniu czy kontuzjom.

Trochę wbrew sobie odepchnął się od pnia młodej olchy i chwiejnym krokiem ruszył w stronę dziewczyny. Nie wyszła mu naprzeciw. Może dlatego zatrzymał się w bezpiecznej odległości metra.

Jej usta po raz kolejny poruszyły się bez efektu.

– Nic ci…?

– Dobrze się…?

Pytania zlały się w jedno. Równie zgodnie umilkli. Wyszło zabawnie, ale żadne się nie uśmiechnęło. Coś jednak się zmieniło. Zagubiona, bezradna dziewczynka z oczami pełnymi lęku i smutku przeistoczyła się w dojrzałą kobietę. Równie smutną i przestraszoną, lecz nie zamierzającą kapitulować bez walki.

– Nie zabiłam go – rzuciła trochę zbyt pospiesznie.

– Spudłowałaś? – zapytał z niedowierzaniem. – Wydawało mi się, że było więcej strzałów…

Uśmiechnęła się blado, unosząc na chwilę karabin.

– Calutki magazynek. Miałeś rację: co półautomat, to półautomat. Gdybym poszła z moim, pewnie bym już… Wychodzi na to, że znów ci zawdzięczam życie.

– Strzelaliście do siebie? – Zerknął niepewnie na kolby i lufy, wychylające się zza jej ramion i bioder. – Miał to wszystko, a ty zdążyłaś opróżnić magazynek? I żyjesz? – Znalazł odpowiedź, nim otworzyła usta. – Był ranny, tak? Mocno? Gdzie go…?

– Nie zabiłam go! – zrobiła krok w jego stronę. Palce obu już dłoni pobielały od zgniatania łoża karabinu. – W ogóle do niego nie strzelałam! Nie jestem… Ja… – jej głos załamał się, przycichł niemal do granic szeptu. – Jestem żołnierzem.

Kiernacki stał bez ruchu, gapiąc się na nią i próbując zrozumieć, w czym rzecz.

– Jak to: nie strzelałaś? A ten cały magazynek…?

– Rozwaliłam jakiegoś faceta z UOP-u. Chyba że miał fałszywą… Miałam Drzymalskiego na muszce, a wtedy oni zaczęli strzelać i… Rany boskie – westchnęła nagle, znów wpadając w zupełnie inny, zrezygnowany ton – co ja ci chcę wcisnąć? Nawet jeśli mnie za to nie wsadzą, to z wojska na pewno pogonią.

– Zastrzeliłaś kogoś z UOP-u? – Kiernacki musiał walczyć z opadającą szczęką. – Jaja sobie robisz?

Wzruszyła ramionami.

– Musieli nas śledzić. To światło w nocy, błysk w noktowizorze…

– Oni? To ilu ich było? Nie jeden?

– Dwóch – odetchnęła głęboko, a twarz odrobinę jej się rozpogodziła. – No dobrze, może mnie nie wsadzą. Bo najpierw ten mój kropnął kolegę, a dopiero potem… Jakoś się wytłumaczę. Skąd niby miałam wiedzieć, że to nie jacyś…? Powinni mi uwierzyć. Co prawda nie mam świadków, ale ślady…

– Pieprzyć ich – mruknął Kiernacki. – Zeznam, co trzeba. Powiedz lepiej, co z Drzymalskim. Gdzie jest?

– Nie wiem – posłała mu zdziwione spojrzenie. – Chyba już na tamtym brzegu… Jak to: zeznasz? Niby co? Że dałam ci po łbie? – Położyła nagle karabin na ziemi, zrobiła jeszcze jeden krok i stanęła tuż przed Kiernackim. – Jak się czujesz? Bardzo boli?

Chciała unieść dłonie, dotknąć – może karku, a może nawet policzków, twarzy. Nie odważyła się.

– Nie bardzo – mruknął. – A zeznania uzgodnimy. Olać prawdę. Drzymalscy mówili prawdę i mamy kilkaset trupów. Pójdziemy tam, zrobimy wizję lokalną i skręcimy taki słodki kit, że się prokurator od tej poprawności porzyga. – Zamilkł na chwilę. – Co niby chcesz mi wcisnąć? Nie bardzo zrozumiałem. – Nie odpowiadała, przyglądając mu się coraz szerszymi oczyma w coraz bielszej twarzy. – Iza? Nic ci nie jest?

– Nnnic… – wymamrotała. – Tylko się trochę… – urwała, przełknęła z wysiłkiem ślinę i z wyrazem desperacji, omal nie zamykając oczu, dokończyła: – …zakochałam.

– Co? – zamrugał powiekami.

– Nic. Chciałam tylko… Ożeń się ze mną, co?

Kiernacki potrzebował paru długich sekund, by przezwyciężyć paraliż systemu oddechowego.

– Mam się z tobą…? – Nie odważył się wymówić tego słowa. – Ty to mówisz… poważnie?

– Wiem, wiem: mógłbyś być moim ojcem, mam niewłaściwe poglądy i dobre zadatki na bezrobotną. O wyglądzie nie wspominając.

– I lejesz mnie – dopowiedział oszołomiony, ale się uśmiechając. – Niby jak mam kiwnąć na „tak”? Zawsze walisz w kark facetów, którym się oświadczasz?

– Powiedziałeś, że my… że nic z tego nie będzie. Więc pomyślałam, że jak mam być nieszczęśliwa, to przynajmniej w GROM-ie, z medalem za Drzymalskiego… No dobrze: byłam na ciebie wściekła. Ale nie myśl, że łatwo mi to przyszło – uśmiechnęła się blado. – Nie lubię cię bić. Straszne marnotrawstwo. Dzisiaj nie robią już takich facetów.

Kiernacki zdał sobie sprawę, że stoją dużo bliżej. Ktoś musiał do kogoś podejść. Czort wie kiedy. W każdym razie czuł teraz wyraźnie jej zapach: egzotyczną mieszankę perfum, munduru, potu i wilgotnej ziemi. Niemal dotykał nosem jej ubłoconego czoła. Stali oddzieleni warstwą powietrza na tyle cienką, że musieli już trochę popracować nad unikaniem kontaktu fizycznego.

– Możesz mieć kogoś lepszego – powiedział, patrząc ponad jej ramieniem. Znajdował w sobie siły, by mówić takie rzeczy, lecz spoglądanie przy tym w najbardziej niebieskie z oczu wykraczało już poza jego możliwości. – To w ogóle cud, że taka dziewczyna uchowała się tyle lat. Bądź rozsądna. To, że nie jesteś w typie Dopierały, nie znaczy… Strzel tylko palcami, a ustawi się kolejka.

Nie musiał na nią patrzeć, by dostrzec uśmiech.

– Pod więzieniem, z paczkami dla idiotki, która zastrzeliła agenta UOP-u? I nadal mogę mieć Skarpetę na karku. Ty zresztą też. We dwoje mielibyśmy większe szanse przez to przejść.

– Możemy… Nie mówię, że nie jestem twoim… no… przyjacielem. Jasne, że w razie czego zawsze… Ale małżeństwo to trochę wygórowana cena za prywatną ochronę. Strasznie byś przepłaciła.

Sapnęła przez nos, chyba już trochę zniecierpliwiona.

– Nie potrzebuję goryla. Mam kumpli, którzy cię jednym palcem, ty durny wapniaku… I na twój posag też nie poluję. Rozsądna? Proszę bardzo, jestem rozsądna. Znalazłam pierwszą po ojcu osobę, którą kocham i z którą chcę być. Co w tym takiego głupiego?

– Po ojcu – powtórzył z goryczą, biorąc się na odwagę i zaglądając jej w oczy. – Jesteś psychologiem. Nie przyszło ci do głowy, że to właśnie jego we mnie…? – Urwał, patrząc z kompletnym brakiem zrozumienia, jak Iza cofa się, ciska na ziemię beret i pas, sięga do guzików bluzy. – Co robisz?

– Rozbieram się – rzuciła przez zęby. – A myślałeś, że co, tatusiu?

Była szybka: zanim ochłonął, bluza wylądowała obok pasa i sterty karabinów. Jeszcze sekunda – i na ziemię poleciał gruby podkoszulek. Błysnęło bielą skóry i czernią stanika. Przerzuciła ręce do tyłu, ku zapięciu. Dopiero wtedy ją złapał. Jeszcze symbolicznie, za łokcie. To jednak wystarczyło, by znieruchomiała.

Перейти на страницу:
Прокомментировать
Подтвердите что вы не робот:*