KnigaRead.com/
KnigaRead.com » Разная литература » Прочее » Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej

Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej

На нашем сайте KnigaRead.com Вы можете абсолютно бесплатно читать книгу онлайн Artur Baniewicz, "Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej" бесплатно, без регистрации.
Перейти на страницу:

– Moim zdaniem, przyjechałeś tu na wszelki wypadek. Bo gdyby jednak poszedł tędy i był ranny, przyda się ktoś, kto go weźmie na plecy i przeniesie na tamtą stronę.

– I po to zabrałem ciebie? – Wziął się w garść, zaczął przesuwać lornetką z zachodu na wschód. Wszystkie zagłębienia terenu tonęły w oparze mgły, ale nie martwiło go to, bo mgła oznaczała brak wiatru, bezruch i ciszę.

– Beze mnie nie wszedłbyś do składnicy. Potem ci już nie byłam potrzebna, ale jesteś dżentelmenem, więc nie bardzo potrafisz rąbnąć kobietę w łeb i przetrzymać parę godzin w bagażniku.

– Wstałaś lewą nogą? W nocy…

– W nocy – przerwała mu sucho – człowiek robi różne głupstwa. – Mało delikatnym ruchem wprowadziła celownik w szynę na karabinie. – A swoją drogą mógłbyś się zdobyć na odrobinę szczerości.

– Jestem nieszczery?

– Nie protestowałeś, kiedy prosiłam Grygorowskiego o karabiny.

– Powiedziałaś – przypomniał – że jesteś żołnierzem. Żołnierz ma prawo mieć karabin. I nie powinien go używać, gdy rząd mówi wyraźnie, by tego nie robił. – Odczekał chwilę i dodał znacznie łagodniej: – Lubię Darka, ale siebie trochę bardziej. Gdyby zaczął strzelać… Chcę pomóc, ale jeśli skoczy mi do gardła… No i są jeszcze inni. Nie zapominaj, że postrzelaliśmy sobie ostatnio, a w żadnym wypadku nie chodziło o Drzymalskiego.

– Logiczne – przyznała. – Tyle że równie logiczna jest marchewka dla mnie. Cichy sygnał, że mogę z tego skorzystać – uniosła karabin. – I to mi się nie podoba. Gdybyś uczciwie postawił sprawę, powiedział: „Nie pozwolę ci go tknąć”…

– W porządku – mruknął, obracając się na brzuch i podnosząc lornetkę do oczu. – Jeśli potrzebujesz łopatologii… Nie pozwolę. A teraz przestań się użalać i zerknij od południa.

* * *

– Tam jest błoto. – Bogdan przenosił sceptyczne spojrzenie z ekranu laptopa na skupisko trzcin po lewej. – Po cholerę ci ta mapa, jeśli jej nie wierzysz?

– Wierzę – mruknął Adamek. – Ale tam się coś poruszyło.

– Gadanie… Trzeba by na brzuchu i z mordą w błocie, a woda jeszcze lodowata. Nikt nie wytrzyma pół godziny. A szybciej się nie da.

– Mówię ci, że widziałem jakiś ruch.

– Kaczkę pewnie. A zresztą… Gdyby nawet, to może i lepiej. Wyjdzie na tamtych, a potem cała trójka pod nasze lufy. – Po raz któryś z kolei odciągnął zamek i zajrzał do komory nabojowej swego kałasznikowa. – Tylko pamiętaj, kapitanie: Drzymalski ma przeżyć. Szef by mi jaja urwał, gdyby coś mu się…

Adamek pomyślał, że kałasznikow nie znalazł się tu przypadkiem. Chłopcy Skarpety na pewno mieli w podręcznym arsenale coś zbliżonego do jego sztucera, co lepiej wpisywało się w filozofię polowania. Ale automat ma jedną niekwestionowaną przewagę nad najdoskonalszą bronią dalekosiężną: skuteczniej przywołuje do porządku nielojalnych partnerów.

Na razie nie przejmował się tym. To chyba naprawdę była kaczka.

* * *

Było już całkiem widno, kiedy Kiernacki zwrócił uwagę na ten krzak. Cudem chyba. Wierzchołek odchylał się w tempie minutowej wskazówki zegara.

– Jest – szepnął, nie potrafiąc ukryć podniecenia. Iza, siedząca w najdalszym rogu przemoczonego koca, poruszyła się gwałtownie.

– Gdzie? Jesteś pewien?

Nie odpowiedział, ale widziała, w którą stronę zwrócił lornetkę. Kiedy opuścił szkła, dostrzegł nieruchomy koniec lufy nad uchem.

Przez chwilę czuł serce w gardle. Potem uświadomił sobie, że nie słyszał, by przeładowała broń. Mieli jedną lornetkę; chcąc widzieć, musiała posiłkować się lunetą. To dlatego ten karabin…

Taką przynajmniej miał nadzieję.

– Prawie go wyczuliśmy. Możesz z czystym sumieniem napisać w raporcie, że miałaś go na muszce.

– Z brudnym – mruknęła. – Wiem, gdzie jest, ale nie powiem, żebym go widziała.

Przyjrzał się jej dłoni. Palec wskazujący spoczywał na osłonie spustu. Ale raczej lekko. Jeden ruch i…

– Zabierajmy się stąd – powiedział odrobinę zbyt błagalnym tonem. – Jest za daleko, żeby z nim pogadać. Nim byśmy doszli… Iza, mówię do ciebie.

Dopiero teraz, bardzo powoli, opuściła karabin. Przyglądała się przez chwilę Kiernackiemu, a jej oczy były szare.

– Nie sprawdzisz, czy potrzebuje pomocy? – zapytała.

– Musiał przejść przez tę skarpę za zagajnikiem i przez bagno. Nie ma cudów, by wybrał taką trasę, nie będąc w dobrej kondycji. I popatrz, jak świetnie się rusza.

– Niech ci będzie – powiedziała, odwracając oczy. – Zwijaj koc. Wracamy. – Kiernacki wpatrywał się w jej pobielałą twarz, prosząc w myślach o jeszcze jedno, najkrótsze choćby spojrzenie. – Aha, i gdybyś mógł… Odwróć się na chwilę, co? Chcę zrobić siku…

Czekał jeszcze parę sekund. Potem bez słowa, z ociężałością starego człowieka, podniósł się z koca i stanął do niej plecami.

* * *

– Co zrobiła?! – zapytał z niedowierzaniem Adamek. Oczy bolały go od wpatrywania się w rozmiękczony mgłą, pełen zarośli krajobraz, a teraz doszła jeszcze ta cholerna, osiadająca na szkłach mżawka. Sam zaczynał mieć urojenia.

– Przecież mówię, że to był moment… Mignęło mi tylko, kiedy się podnieśli…

– Może ktoś się potknął? – Adamek posłał spojrzenie ku odległej kępie zarośli.

– Może. Ale jak dla mnie, to jedno dało drugiemu w łeb kolbą. I to raczej ona jemu.

Adamek nie zdążył skomentować. Coś się poruszyło. Właśnie tam.

Poderwał lornetkę. Zdążył w ostatniej chwili.

– Co jest? – Bogdan, sądząc po bezładnych ruchach jego lornetki, nie miał tyle szczęścia. – Drzymalski?

– Nie wiem – mruknął Adamek, sięgając po sztucer. – Ale coś się dzieje. Właśnie wyskoczyła. Po tamtej stronie, bliżej rzeki.

San był tu raczej szeroko rozlanym strumieniem i nawet nie bardzo dało się wskazać, którędy płynie. Po tamtej stronie niecki było jedynie trochę porośniętej krzaczkami łąki, płytka rzeka… i Ukraina.

– Zostań tutaj – powiedział cicho Adamek, wieszając lornetkę na szyi. – Diabli wiedzą, co z Kiernackim.

– Zapomnij. – Głos Bogdana dorównywał twardością lufie karabinu, po który sięgnął. – Idziemy razem. Wolę cię mieć na oku.

* * *

Łzy wyschły w miarę szybko, ale dopiero w połowie drogi wzięła się w garść na tyle, by wyzbyć się odruchu oglądania za siebie. Trochę pomogło jej zmęczenie, trochę strach. Najbardziej jednak niepewność. Musiała odpowiedzieć na podstawowe pytanie: „Co dalej?”.

Żeby zajść Drzymalskiego z boku, należało zatoczyć szeroki łuk. Pod koniec posuwała się niemal równolegle do szumiącej po prawej rzeki, z błotem chlupiącym pod butami. Niedobrze, za daleko ją zniosło. Z drugiej strony – tylko po takiej, mocno okrężnej trasie, mogła poruszać się naprawdę szybko. Gwałtowny manewr i wyprzedzenie przeciwnika to recepta trochę ryzykancka na prawdziwym froncie, gdzie nieprzyjaciół może być więcej – ale na szczęście ten dupek Bauer zawarł pokój. Prawdopodobieństwo, że zza pleców nadleci kula jakiegoś nadgorliwego strażnika granicznego, mylącego ją z Wrogiem Publicznym Numer Jeden, było znikome. Mogła swobodnie biec, dbając jedynie o to, by od strony Drzymalskiego osłaniały ją zarośla i fałdy terenu. Do marszu na czworakach czy pełzania przechodziła sporadycznie, w nielicznych miejscach, gdzie robiło się pusto i płasko.

Nad San dotarła mokra od potu, ale żywa i cała. Potem zwolniła. Nie była pewna, na ile dobrze oceniła kierunek marszruty Drzymalskiego. Szum przelewającej się przez kamienie i gałęzie wody tłumił wszelkie odgłosy. Nawet jej własnych kroków.

Serce waliło w piersi trochę mocniej, niż tego wymagał niedobór tlenu w zmuszonych do wysiłku mięśniach. Nagle poczuła przemożną tęsknotę do tej zawilgoconej, błotnistej dziury, gdzie było zimno, mokro i paskudnie – ale bezpiecznie. Gdzie byli oboje. Ostatni raz.

Klęcząc pod osłoną wybujałej kępy trawy, wytarła dłonie o nogawkę – karabin niemal ślizgał się w ich kurczowym uścisku. Wiedziała, że SWD nie jest cięższy od jej ulubionego SAKO, a jedynie trochę dłuższy – ale i tak miała wrażenie, że podwieszono pod niego parę niewidzialnych kamieni. Jeżeli na dodatek jego automatyka zawiedzie…

Nagle przypomniała sobie twarz Waldka z tym jego lekko kpiącym, choć zarazem ciepłym uśmiechem. „Radziecki karabin?! Zatnie się?! Czyś ty na głowę upadła, żabo? Radziecki karabin jest jak łopata: organicznie niezdolny do zacinania się!”

Nie powiedział nigdy czegoś takiego. Ale wiedziała, że tak by to z grubsza brzmiało. Uśmiechnęła się do tej myśli i choć spoconym dłoniom niewiele pomogło, nogi podniosły ją z kocią miękkością i poprowadziły ku nadrzecznemu wzniesieniu.

Rosło tam parę drzew, nawet sporych. Niemal natychmiast dostrzegła to, czego od tygodnia daremnie wypatrywali chyba wszyscy noszący broń Polacy: głowę Drzymalskiego. W zasięgu strzału. Może nawet celnego.

Zawahała się. Nim zesztywniałe ramiona uniosły karabin, niewielki, ciemny obiekt zanurkował pod taflę mgły. Ale gdyby nie to…

Przycupnęła za pniem. W celowniku o czterokrotnym powiększeniu widziała wyraźnie pojedyncze źdźbła traw porastających ten kawałek łąki. Wystarczyło nacisnąć spust… I chybić. Pewnie już go tam nie ma. Istniała duża szansa, ale duża szansa to nie pewność.

Potrzebowała zatrważająco długiego czasu, by przypomnieć sobie, że to realna wojna, a nie ćwiczenia GROM-u. Na ćwiczeniach pierwszy nieskuteczny strzał oznacza totalną klapę, burę od dowódcy i kpiny kolegów. Do pechowca na całe tygodnie przylepia się etykietka Zabójcy Zakładników.

Na wojnie, tej prawdziwej, dopuszczalne jest wystrzeliwanie całych wagonów amunicji i jeśli tylko w trakcie tego marnotrawstwa nie dasz się sam zabić – wszystko gra.

Pomyślała, że ma dziesięć naboi w magazynku i że jeśli tam, pod grubą na pół metra warstewką mgły nie ma żadnego zagłębienia, którymś z tych dziesięciu powinna trafić pełznącego ku rzece mężczyznę. To wyłącznie kwestia rozsądnego wyboru odstępów między kolejnymi punktami celowania.

Najpierw doszukiwała się jakiegoś podstępu losu, który nie bywa aż tak łaskawy. Potem uczepiła się myśli, że Drzymalski nie mógł wybrać na miejsce postoju odkrytego kawałka łąki. Dopiero na samym końcu, gdy już robiło się trochę za późno, przyszło jej do głowy, że ciągle nie wie, czy tego chce. Czy na pewno chce go zabić.

Odruchowo obejrzała się w lewo, odszukała wzrokiem wianuszek otaczających ich nieckę zarośli. Zdumiało ją, jak bardzo są blisko. Gdyby Waldek pozbierał się i wyszedł na otwartą przestrzeń, można by go jedną kulą…

Weź się w garść, dziewczyno. Zacznij myśleć. W tym wieku nie stać już człowieka na bezmyślność!

Nie była pewna, czy apel podziałał. Może to dzięki niemu nie pociągnęła za spust, kiedy w chwilę później niedaleko miejsca, gdzie widziała głowę, zafalowały zarośla.

Poza dyskusją pozostawało jedno: myślała wtedy o mężczyźnie, którego pozostawiła i ku któremu jeszcze raz, równie bezmyślnie jak poprzednio, skierowała wzrok. Gdyby nie Kiernacki, nie miałaby po co oglądać się do tyłu, a gdyby się nie obejrzała, nie odnotowałaby tego ruchu jedynie kątem oka.

Na sekundę w rozrzedzeniu mgły i listowia ukazała jej się krótka szczecina, porastająca męską potylicę. Dwieście metrów, nie więcej. Gdyby się obejrzał i nie przewrócił z wrażenia, bez trudu umieściłaby mu pocisk w oczodole. Nie strzeliła. Pomyślała, że jeszcze zdąży. A potem nagle zrobiło się za późno.

Zanim podskoczyła, spłoszona nagłym hukiem, dostrzegła w celowniku ścinaną pociskiem gałązkę. Kula przeszła o dobry metr od głowy Drzymalskiego, ale właśnie dlatego po zatoczeniu długiego łuku wieńczący gałąź pęczek liści trafił mężczyznę w sam czubek czaszki. Wtedy widziała go po raz ostatni. Głównie dlatego, że nie próbowała ścigać wzrokiem. Ktoś to robił za nią. Ołowiem.

Odwróciła się za szybko. Ułożenie ciała miała dobre, ale nie przewidziała, że zagrożenie może nadejść z tego kierunku. Pośliznęła się i choć nie zakończyło się to upadkiem, zarzuciło nią, a koniec lufy utknął na chwilę w plątaninie gałęzi. Nie miało to większego znaczenia. Żeby cokolwiek zrobić, musiała najpierw odszukać wzrokiem strzelający karabin. Wśród setek kęp roślinności, na tle połykającej dym mgły. Wiedziała, że nie zdąży.

* * *

Pojawiła się równie nagle, jak przedtem znikła im z oczu. W dodatku zupełnie nie tam, gdzie Adamek oczekiwał. Na szczęście jej uwaga skierowana była w lewo, a oni dotarli akurat do skupiska wysokich na metr krzaków. Zdążyli przykucnąć, nim ciemna od włosów plamka głowy pojaśniała, ostrzegając, że Dembosz zwróciła twarz w ich stronę.

Adamek nie zaryzykował wychylania się z lornetką, nie miał więc pewności, czy właśnie temu kawałkowi okolicy się przyglądała. Raczej nie: gdyby coś zwróciło jej uwagę, zmieniłaby pozycję. Tymczasem pozostała przy rosnącej na niedużym wzniesieniu gromadce drzew, beztrosko wystawiając się na strzał z zachodu. I obserwując.

– Jest! – Bogdan z podniecenia aż wyrżnął o którąś z gałęzi odrywaną od oczu lornetką. – Tam, nad samą rzeką! Rusza się! Te krzaki!

Adamek sam był już bliski wyciągnięcia wniosków z zachowania dziewczyny, więc potrzebował zaledwie dwóch sekund na odnalezienie miejsca, naprowadzenie na nie linii celowniczej i naciśnięcie spustu.

– Pilnuj Kiernackiego! – krzyknął, nie odrywając wzroku od lunety. Kiedy przyszło do strzelania, kryjówka okazała się dość niewygodna i musiał albo stanąć, albo prowadzić ogień z półprzysiadu – ale nie przejął się tym. Na strzelnicy opróżniał pięcionabojowy magazynek w jakieś osiem sekund, a tyle jego nogi wytrzymają bez problemu.

– To Drzymal…? – Bogdan nie dokończył. – Nie strzelaj!

Nie zabrzmiało to jak prośba. Adamek natychmiast zyskał pewność: szczeniak nie da się zastraszyć. I nie będzie przyglądał się biernie, jak pociski przerabiają na bezwartościowe mięso przepustkę do forsy jego szefa.

Był szybki: jedno ostrzeżenie i od razu skok. Na szczęście nie chciało mu się jeszcze wierzyć, że sprawy zaszły tak daleko, i zamiast posłużyć się kałasznikowem, jak Bóg przykazał, próbował grzmotnąć kolbą w karabin nielojalnego wspólnika. Był to ostatni z jego błędów. Adamek faktycznie działał pod wpływem impulsu, ale wcześniej rozważał podobną ewentualność i nie dał się zaskoczyć.

Wykonał błyskawiczny unik bronią i pociągnął za spust.

Bogdan miał szczęście w nieszczęściu: grzybkujący, myśliwski pocisk wywołał w jamie brzusznej spustoszenia dostatecznie wielkie, by spowodowany nimi szok natychmiast pozbawił ofiarę świadomości.

Перейти на страницу:
Прокомментировать
Подтвердите что вы не робот:*